Droga do lasu Shimojo
by Lert Czw Lut 11 2021, 01:29

Kto zagra?
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:44

Rezerwacje wyglądów
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:30

But the darker the weather, the better the man
by Oguni Sro Sty 13 2021, 21:14

Aktualnie słucham
by Junko Wto Sty 12 2021, 21:56

Bar
by Gość Wto Sty 12 2021, 19:37

Ogrody
by Lert Wto Sty 12 2021, 18:27

Stare drzewo
by Gość Sob Sty 09 2021, 00:16

Park
by Gość Czw Sty 07 2021, 20:57


administracja
Cmentarz
Oguni

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

 Z braku laku objęła wzrokiem to, co podprogowo nakazała Matsuno. Te same dachy, te same ogródki. Sumire kochała to miasto. Kochała bardzo mocno, ale tylko i wyłącznie dlatego, że nie znała nic innego. Zapewne, gdyby miała możliwość poznania państw, które dotąd widziała jedynie w książkach, szybko zmieniłaby zdanie. Dlatego też rozumiała turystów, którzy tak bardzo pragnęli opuścić przeklętą wioskę, ale, prawdę powiedziawszy, nie sądziła, by mogła im ulżyć w cierpieniu. Ani ona, ani nikt inny. To, co krępowało ich w łańcuchy, było zbyt silne, by ktokolwiek mógł to uczynić.
— Tutejszą naturę? — zapytała podejrzliwie. Choć z pozoru było to głupie pytanie, a przynajmniej dla turystów, to miało swoje mocne podstawy. Lasy w Oguni, choć piękne i cieszące oko, były niebezpieczne. Niejeden decydował się na spacer pośród kniei, nigdy już nie wracając. Dzieciom, urodzonym po katastrofie, szczególnie wpajano awersję do gajów leśnych. Szkoda, że nikt nie ostrzegał „obcych”. Grono z nich próbowało się przedostać poza obszary miasta, okupując to własnym życiem. I nikt o nich nie pamiętał, nikt nie zapłakał, nikt nie postawił im stosownej mogiły. Dobrze, że krwawiące ludzkie serce, to jedynie metafora, w przeciwnym razie całe Oguni ociekałoby krwią.
 Po krótkiej przerwie podążyła za Saemonem, wstrzymując się od rozmowy aż do bramy. Tam też zaczęła go kierować. Lewo, prawo, prosto, znowu lewo, po skosie i… Znaleźli się u celu. Na cmentarzu królowała cisza, wokół nie było nikogo, poza nimi. Wszystkie groby wyglądały podobnie – wysoka kolumna w kształcie prostopadłościanu, różniące się jedynie wzorzystością i jakością kamienia, którego użyto. Na tym, do którego prowadziły słowa Sumire, wyryty był napis „Kitagawa Asai”, data pochówku wskazywała na dwa tysiące jedenasty rok, zaś urodzin tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi. Drogą dedukcji dochodziło się do wyniku „39”. Młodo. Za młodo. Podobnym, matematycznym równaniem, można było założyć, że Sumire nie przekroczyła trzydziestki. O ile wiedziało się, że przyszła do swojej matki.
 Zawisła nad mogiłą i zaczęła lustrować ją centymetr po centymetrze; brud, kurz i martwe liście. Nie wyglądało na to, by ktoś poza Sato odwiedzał i doglądał grobowca. Przykucnęła, przekładając ciężar na lewą nogę, i dłonią odgarnęła filotaksję, by w następstwie tego zdjąć chustkę, która dotąd zdobiła jej łabędzią szyję. Podpierając się na prawej dłoni, przetarła materiałem po grawerze. Po chwili jednak przerwała ów czynność, szybko sięgając do opadniętego kołnierza koszulki i naciągając go niemal po same uszy. Powód? Raczej oczywisty. Tak jak na brzuchu czy nogach, tak i na szyi umiejscowione były końcówki sinych plam. Później, jak gdyby nigdy nic, kontynuowała bez słowa, pogrążona w zadumie. Cmentarze miały to do siebie, że przypominały o przemijaniu, o tym, że wszyscy tu skończą. I nieważne, czy będzie się dobrym, czy złym, czy bogaczem, czy biedakiem, dół będzie tak samo głęboki i ciemny. Przeszło jej nawet przez myśl, że powinna już teraz zadbać o wszelkie formalności. Tak na wszelki wypadek.
— To już dziewięć lat — westchnęła, wypowiadając te słowa na tyle cicho, iż zagłuszył je podmuch wiatru. Wstając z klęczek, skierowała się ku torbie z zakupami. Ostrożnie wyjęła bukiet i równie delikatnie rozpakowała go z folii. Ponownie zaciągnęła się kwiatowym zapachem, jak gdyby przypominając sobie coś z przeszłości. Następnie umieściła wiązankę w jednym z dwóch symetrycznie ustawionych wazonach. Odsunęła się od marmurowego kamienia tak, by złapać perspektywę. Głowę przekręcała to w lewo, to w prawo, mierząc, czy wszystko wygląda tak idealnie, jak życzyłaby sobie tego matka. Z perspektywy Matsuno musiało to wyglądać całkiem zabawnie, gdy kreśliła czaszką półokręgi.
 Skończywszy, zastygła w bezruchu, krzyżując dłonie w okolicach miednicy. Była skupiona, a jej oczy wydawały się błyszczeć. Trwała w tej pozycji dwie, może cztery minuty. Summa summarum, mężczyzna mógł się spodziewać, że zostanie na jakiś czas kompletnie zignorowany. Sumire przyszła tu z pewnym założeniem i nie zamierzała tego zmienić tylko ze względu na to, że ktoś zdecydował się, by jej towarzyszyć.
— Myśli pan, że jest coś więcej? — zapytała, odwracając się w jego stronę. Wciąż była jakby nieobecna, pogrążona w myślach. Nawet wtedy, gdy patrzyła na niego czarnymi jak węgiel, pustymi oczami. Wyraźnie szukała potwierdzenia swych słów. Z nieznanych powodów umierający zawsze zadawali pytania, na które znali odpowiedź. Może dlatego, że przed śmiercią chcieli się upewnić, że mieli rację.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Obserwowała jego ruchy, próbując zrozumieć to, co robi. Kwiaty. Ponownie wezbrała w niej niepewność. Kiedy już zaczynała ufać w jego dobre intencje, on wydawał się robić wszystko, żeby temu zapobiec. Jak sam przyznał, znalazł się w markecie przypadkiem. Teraz jednak ciężko było jej uwierzyć, że to była prawda. Czyżby wiedział, dokąd idzie? Nie, to niemożliwe. Pośpiesznie przeszukała zwoje mózgowe, jednakże nie odnalazła tam żadnej informacji o tym, by kiedykolwiek napomknęła o swoim planie, a już zwłaszcza jemu. Te obawy zatrzymała dla siebie, a jedyne, co wskazywało na mimowolne zdziwienie, to uniesione do góry brwi.
 „Sens śmierci”, czy on w ogóle istniał? Sumire widziała, gdy umierały dzieci, starcy, niewinni, a w końcu jej matka. Wszyscy oni nie wiedzieli, że powinni zrobić coś, co nada ich życiu sensowny powód. Część z nich, nawet mając takową informację, nie mogliby tego zrobić; byli przykuci do łóżek, bezwładni, a ich mózg obumierał z każdą kolejną minutą. Chciała, by słowa Saemona były prawdziwe, chciała szczerze, ale nawet dziecko domyśliłoby się, że to jedynie populizm opatrzony ładnymi słowami. Niemniej, powiedział dokładnie to, co chciała usłyszeć.
— Niestety, nie my wydajemy ten wyrok Matsuno-san — mruknęła cierpko w odpowiedzi na jego ostatnie słowa. Ponownie nieświadomie uderzyła w to, co wiedział tylko on; w mroczne czyny, które dokonał i przez które nie stałaby obok niego, mówiąc słowa, które zdawały się podawać w wątpliwość decyzje, jakie podjął. Wiedział o tym i dlatego unikał niektórych pytań, bronił się przed myślą, że kiedykolwiek mogłaby je poznać. Ale każdy człowiek i ten najdoskonalszy, i ten najrozsądniejszy, nosił w sobie tajemnicę, która uczyniłaby go znienawidzonym przez wszystkich, gdyby wyszła na jaw. To dziwna rzecz, bo każdy je miał. Albo ich strzeżemy, albo ktoś strzeże je przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi przeciwko nam. Sekrety, zapomniane groby i karaluchy — oto co pozostanie, gdy to wszystko się skończy. Ponownie wbiła wzrok w mogiłę i pociągnęła nosem. Nie dlatego, że roniła łzy, nie ośmieliłaby się zrobić tego w towarzystwie, ale dlatego, że było cholernie zimno. Obcowanie ze śmiercią zawsze pokrywało ciało woalem utkanym z chłodu. Takiego, który koncentruje się na sercu i umyśle.
 Sumire przełknęła gorzką bryłkę śliny. Cóż, nic już nie mogła zmienić, ani też naprawić. Matka leżała w głębokim padole i nie wstanie. Tak to właśnie było. Bóstwo Śmierci nie znało pojęcia sprawiedliwości. Bez namysłu typowało, kto stanie się martwy, a kto żyw. Pocieszała się myślą, że być może Asai nie uświadczą cierpienia, a samotność widuje tylko w księgach boskich bibliotek. Kochała książek i ich zapach. Tę jedyną miłość przekazała Satō, która jakby niesiona jej dłońmi, sięgnęła do reklamówki. Wyjęta z niej gazeta była pognieciona, szara, a na palcach pozostawiała coś w rodzaju kurzu. Cóż, jakość dzienników bywała wątpliwa. Otworzyła popołudniówkę na pierwszej ze stron. Choć jeszcze w sklepie założyła, że przeczyta czasopismo nad mogiłą, tak teraz zdecydowała się odłożyć je na marmurową płytę przed pomnikiem.
— Matka lubiła wiedzieć, co się dzieje — powiedziała, tłumacząc swoje irracjonalne czyny. Wtedy też zdradziła Matsuno koneksje między nimi. Sumire, mimo tego, że chwile przy grobie były dla niej skrajnie prywatne, doceniała jego towarzystwo. Tak naprawdę od dawna nie czuła się tak wysłuchana, jak dziś. Akira, w przeciwieństwie do bruneta, nigdy nie pytał o to, jak się czuje i również nie towarzyszył w wędrówce na cmentarz. Prawdę powiedziawszy, ich małżeństwo było jednostronnie. Nawet głupi dostrzegłby, że od dawna nie istnieje. Wyglądało na to, że kobieta po prostu nie zna innej drogi. Najwidoczniej nie miała nikogo, kto mógłby ją ochronić i prawdziwie wesprzeć, wybrała więc tę marną imitację, wierząc, że kiedyś otrzyma nagrodę za cierpliwość i cierpienia. Ale tak nie będzie. Nie istniała bowiem rzecz, która wynagradzałaby krzywdy. Nie dało się też o nich zapomnieć.
 Chichot losu sprawił, że ich ścieżki się połączyły. W normalnych warunkach, w zwykłym mieście, nigdy nie zamieniliby zdania; przeszliby obok siebie, całkowicie ignorując wzajemne istnienie. Zdawała sobie sprawę z tego, że powinna już wracać do domu. Im dłużej był obok, tym więcej chciała o nim wiedzieć. Pokusa zatrzymania go na jeszcze parę minut była ogromna; nigdy przedtem nie poznała kogoś, kto byłby tak niedostępny i powściągliwy, a jednocześnie ciekawy. Sumire zawsze interesowało to, co nieznane, nieoczywiste; przyroda, świat, fauna, ludzie. Wiedziała jednak, że jeśli popełni błąd i da Akirze powody do podejrzliwości, to nawet odpowiedzi na nurtujące ją pytania nie będą tego warte. Nie starczyło odwagi, by to zrobić, by zapytać o to, co znajduje się poza granicami miasta i co sprawiło, że się tu znalazł. Może po prostu nie chciała przypominać mu o tym, co bezpowrotnie utracił.
— Powinnam już wracać, mąż na mnie czeka — powiedziała, sięgając za kołnierz, który ledwo utrzymywał się na jej chudej szyi. Prawdą było, że powinna wracać. Totalnym kłamstwem, że ktokolwiek na nią czeka. Nawet jeśli, to raczej nie z otwartymi do uścisku ramionami. Niemniej, był to dobry wstęp do zwiększenia dystansu pomiędzy nimi. — Pan zapewne też ma już jakieś plany — dodała, robiąc krok ku reklamówkom.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
[gotycka powieść, heh ♫]

Błękit nieba zasłaniają szare, rozlazłe chmury, które jak kurwy pierdolą wszystko, co pod sobą znajdą. Innymi słowy, deszcz zalewa przydomowe ogródki, dotyka kolan dzieciaków spieszących do domu i twarzy rodziców z nadzieją wypatrujących promieni słonecznych. Wszyscy oni gnają w pośpiechu do rozpadających się chat. Samo miasto jest gorsze niż zwykle („chujowe”, powiedziałby): mroczne i nieprzyjemne, odrażające śliską powierzchnią, śmierdzące mokrymi zwierzętami. I gdy tak ciemność wpełza nawet na główne uliczki Oguni, na powierzchnię gramolą się szczury.
Jego plecak obija się o obolały już kręgosłup, nogi gną się pod ciężarem zmęczenia. Mimo to nadal biegnie. Moczy buty w głębszych kałużach, chociaż mógłby je zgrabnie ominąć. Droga jest jednak drogą prostą, byle przed siebie i z dala od turkotu składaka. Na pierwszy grzmot nieruchomieje. Trwa to sekundę. Biegnie dalej. Słyszy jak za najbliższym zakrętem padają wyzwiska w jego kierunku. Cierpki głos starszego mężczyzny nakazuje komuś skręcić w drugą aleję.
— No i chuj — szepcze.
Słyszy charczący silnik. Syn typa z baru naciska pedał gazu zdecydowanie zbyt mocno. Jemu jest  źle. Mokro, zimno, brakuje oddechu. Spogląda po pobliskich oknach. Gdzieniegdzie palą się światła, w jednym dostrzegł starego, liniejącego kota. Klnie po raz kolejny i uderza dłonią w klatkę piersiową. Jakby miało to jakkolwiek pomóc. Odkrztusza ślinę, przeciera rękawem kurtki usta,  po czym już wie.
Biegnie jeszcze chwilę. Skręca w lewo, by tuż przed sobą zobaczyć mur cmentarza. Wysoki, kamienny, zdecydowanie zbyt wilgotny. Mimo to próbuje. Nie zatrzymując się gna w stronę ślepego zaułku, dostrzega kubeł na śmieci, wdrapuje się na jego pokrywę, po czym już mniej zgrabnie wskakuje na stożkowate kamienie.
— Kurwa — komentuje przeciągle.
Jego but osuwa się do rytmu turkoczącego składaka. Mur wydawał się niższy, bezpieczniejszy. Ciało chłopaka nkekontorolowanie leci ku ziemi. Chciałby krzyknąć, ale panika od zawsze zaciska się na jego gardle. Upada ciszej niż się spodziewał, ale boleśniej. Słyszy kolejne przekleństwa, tym razem cichsze, gdzieś po jego lewej stronie.
Czarny, wygięty parasol, przemoknięty grunt przyklejony do policzka i kurwy rzucane w stronę pobliskiego nagrobka. Nie czuje nogi. Ach tak, zawinęła się pod drugą. Oddycha ciężko, deszcz wpada mu do ust i nosa. Krztusi się nim, odwraca twarz profilem do ziemi.
W podobnej pozie, ale zdecydowanie bardziej energicznej, znajduje się chłopak obok niego. Nie jest w stanie go przeprosić, śmieje się tylko zdezorientowany. Z własnej głupoty, z bezsilności, już nie może. Dopiero teraz czuje jak jego mięśnie wołają o chwilę odpoczynku, jak rwie go łydka.
Jarema

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Wózek z węglem mknie przy murze poprzedzany powożącym nim mężczyzną w wysoko podkasanym, zielonym kubraku. Przecina dróżkę, którą przed chwilą pokonywał Jarema, mlaszcząc ciężarem kół tuż za jego plecami. Zmierzając pośpiesznie do przycupniętej na uboczu, okrytej szerokim rondem komina restauracyjki nie zauważa nawet toczącego się dramatu. Ale to nie jest istotne. Jest tylko przedmiotem wprawionym w ruch prawem oddziaływania. Zapełniaczem, który odwraca uwagę od agresji opadającego ciała. Przecinkiem oddzielającym rozpoczęcie od zakończenia.
- Draniu! – wyrywa się pośpiesznie nim mózg wraca pod czaszkę, a ślizgająca się po mokrym kamieniu dłoń traci oparcie. Upada po raz drugi, niby Maria Magdalena, o której miał nigdy nie usłyszeć. Błoto opata, wilgoć wsiąka głęboko w prążkowane rękawy, zapalone kadzidło podryguje w reakcji. Zamyślone pojednanie z matką przerwane gwałtem wypadku odchodzi w niepamięć. - Połamiesz sobie nogi – zauważa rezolutnie, w efekcie z zaskoczeniem wpatrując się w unoszącego twarz chłopaka. - I ręce.
A Jarema wygląda jak ktoś, kogo zna każdy, ale nikt nie potrafi opisać. Wsparty na kolanie zanosi się krótkim śmiechem człowieka, który odnalazł wakacyjnego złodzieja jabłek. Było już chyba dla niego zbyt późno, jednak o tym mieli się jeszcze przekonać. Dopóki pozostawali w parterze nic nie było jeszcze przesądzone. Zupełnie jakby impet zderzenia nie atakował nim się nie poruszą. Sol robi to pierwszy, nie czekając aż nawyk skłaniania czoła wobec agresora wejdzie mu w krew. Średnio wdzięcznie podnosi się do pionu, drżąc kolanem na którym za równo dwadzieścia minut wykwitnie siniak wielkości rozebranej mandarynki. Dopiero patrząc na niego z góry zdaje się dostrzegać blizny. Gryzie się w język, powstrzymując cnotliwą chęć spuszczenia wzroku "bo nie wypada". Jak pięciolatek przy nadzianych na bambus słodkościach. Czuł zbyt rzeczywisty ból obitych miejsc, by zawierzyć pierwszemu wrażeniu obcowania z duchem, jednak myśli goniły się same. Coraz szybciej, coraz chaotyczniej. Nie nazwałby też tego przeznaczeniem. Zbyt potężne zarwanie nieba zrodziło objuczony ewenement mrużący szare oczy pomiędzy kroplami deszczu. To yokai i byłby w stanie postawić na tę myśl dzisiejszą kolację i jutrzejszy obiad.
Jak rażony prądem uniósł jedną rękę, potem drugą, obserwując siebie samego. Ciężkie od wody i ziemi rękawy zakołysały się, krople spłynęły po nogach. Niech to jasny szlag trafi! Nowiutkie kimono, być może dwie godziny wcześniej narzucone na ciało już nadawało się jedynie do zdjęcia i przetrzymania w wiadrze z mydlinami. Nie chce uwierzyć, rejestruje rozlane po materiale plamy, czarny parasol teraz podrygujący w rytm deszczowego rozbryzgu, niekontrolowany żadnym konkretnym motywem uśmiech jasnych ust. Powoli dochodził do niego, że także został poszkodowany, że to jednak boli. Kolano drży ponownie, ale ustaje.
Co tu się właściwie stało?
Droga wybrana przez białowłosego była co najmniej ekscentryczna. Chodzenie na skróty prowadziło do złych decyzji.

Czy  ojciec nigdy go tego nie nauczył?
Sol

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
Mija mu oszołomienie, które już zawsze kojarzyć się będzie z nawarstwiającymi się grobami, z tymi nagrobkami, na których ktoś kiedyś poustawiał sztuczne kwiaty. Sztuczne, bo wiedział, że szybko tutaj nie wróci, a dusze potrzebują zieleni tak jak człowiek alkoholu (niekoniecznie potrzebne, ale z miłą chęcią spożywane). I tak tłoczą się te duchy na skrawku przeznaczonej dla nich przestrzeni, jakby ich domy nie były już ichniejszymi, jakby teraz należała im się garstka ziemi i larwy w oczodołach. Nic dziwnego, że człowiek przerażony, gdy wspomni się o yokai, bo on też by się bał wracających przodków, których wypierdolił z Nihon no ie (tłumacząc, normalnego domu japońskiego, ale podobno, dawniej, wszyscy zachwycali się japońską kulturą i marzyli o prostych mieszkaniach bez podziału na wnętrza; kim są wszyscy, nie wie). Ale, wracając!
Bo on już cały upierdolony w tym trupim gruncie, w boskim deszczu i zmęczeniu, które sięgnęło oczu. Te wciąż mrużą się przez ciężkie, opadające na twarz krople. Podnosi się. Jarema nic nie mówi, jeszcze trawi skaczące z bólu mięśnie i spogląda na tego chłopca, co to utyka na lewą nogę. Przykłada palec wskazujący do ust, otwiera szerzej powieki i zdaje się, że nakazuje mu siedzieć w milczeniu. Nasłuchuje. Za murem pozorna cisza, ale „cisza pozorna” nie gwarantuje nagłej obecności wcześniejszego agresora. Dopiero po chwili spokój przekształca się w spokój miejsca, za murem dialog spacerującej pary. „A na obiad yakitori I może napijemy się sake?”, mówi kobieta. Odpowiedź drugiej osoby rozpływa się w muzyce spadającego deszczu.
— Kurwa, przepraszam — odzywa się po raz pierwszy, gdy prostuje kolana; na jego twarzy pojawia się realne zmartwienie.
Podchodzi, chwyta rękaw jego kimono i marszczy czoło. Milczy, spogląda na chłopaka w odstępach paru sekund. Wkurwi się czy nie?
— Słuchaj, moje ręce są całe, nogi też, więc może kimono to mała strata? — Błąd; na widok jego niedowierzającej miny dodaje: — To śliczne kimono! Może zróbmy tak, mieszkam niedaleko, dostaniesz i to yakitori i sake i zapomnimy o sprawie?
Ratuje się ostatnią, zgubną myślą. Przy tym ogląda chłopaka z wielu stron, łapie połamany parasol, coś tam mówi to siebie. Dobra, zjebał, już to dwie. Ale żeby tak dwa razy pod rząd. Noż kurwa. Zatrzymuje się w końcu naprzeciwko jego twarzy, wcześniej rozejrzawszy się dookoła, i pyta:
— A ty to świadomie przyszedłeś na ten cmentarz? Jeśli chcesz tu zostać, to ja podziękuję. Nie chciałbym zginąć przez twojego wkurwionego przodka.
Jarema

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Z niepokojem wpatruje się w naprężony niczym przekręcona struna koto palec. Cisza opada jak wzniecony kurz, zalegając pomiędzy nimi w ciężkim oczekiwaniu. Jarema kuli się przy kamieniu niczym szczur przed kotem. Co usłyszy za chwilę? Wzburzony głos małżonka, który szukając zasłużonego odpoczynku przydybał go w miłosnym splocie? Wygrażanie tego, którego własność chciwie przytulił do siebie i skrył w plecaku? Może syk samego demona, któremu wyrwał się na ułamek sekundy przed uściskiem ostrych zębisk? Mimowolnie, intuicyjnie Hikaru wstrzymuje oddech poddając się tej dziwnej grze i oczekując wielkich rzeczy. Gdyby skupienie wyostrzało zmysły, słyszałby szybkie bicie serca przelatujących gdzieś po niebie ptaków.
Jedyne jednak co go spotkało to wielkie rozczarowanie.
Wtedy też podryguje nerwowo, przerzucając zainteresowanie na siebie samego. W Jaremie najwidoczniej odzywa się echo sumienia, bo widząc jego strapienie porzuca pozory demonicznej tajemnicy i wypowiada swoje pierwsze słowa. Słowa te docierają do Sola dopiero, gdy ciężar mokrego rękawa ginie w dłoni chłopaka. Słaby dowcip boleśnie sprowadza go na ziemię. Yokai pokusiłby się na coś wyszukanego, wręcz wytrawnego i nie rzucałby mu pod nogi ochłapem kłamliwej pewności siebie. To było jego najlepsze kimono!
- Piękne, czy brzydkie, to teraz zupełnie nieważne, skoro jest po prostu brudne. – Na wspomnienie o opalonym mięsie i sake pusty brzuch reaguje. Nie dało ukryć się faktu, że wyszedł z domu niezwłocznie po wczesnym śniadaniu, dzień zaś już nie był młody. Małe mochi, które przyniósł mamie zagrało mu na nerwach, teraz pałeczkę przejął Jarema. Ignoruje jednak tę uwagę pospołu z odgłosem pustych kiszek, uczepiając się kolejnego tematu jak tonący kawałka kłody. - Mój wkurwiony przodek będzie Cię śledził aż do domu i poczeka aż poczujesz się bezpiecznie. To nie ja zabawiam się w nieporadnego kota na mokrym murku. Świadomie omijasz bramy?
Zamaszyście sunie dłonią w kierunku zachęcająco rozchylonego wejścia na cmentarz. Dzieliło ich może z pięćdziesiąt, może mniej metrów. Materiał rękawa furkocze we wściekły, mokry sposób. - Miskę i wolne ręce, zgaduję, posiadasz w domu? – Właściwe wychowanie brzęczy mu alarmująco w głowie nakazem właściwego tytułowania białowłosego, jednak tak właściwie nie wie nawet z kim ma do czynienia. - Jeśli nie, pójdę do tego, kogo się tak obawiasz i sam doprowadzę go do Ciebie.
Złapał się tematu, który uznał za najbardziej bezpieczny. Właściwie to nie jest nawet zły na całą sytuację. Cokolwiek niecodzienna była niezamierzonym wypadkiem. Nie byłby w stanie wypić tak wiele sake by choćby dopuścić do siebie myśl, że może dał się właśnie upolować, że Jarema czekał na odpowiedni moment. Obserwował go aż przykucnie, by widowiskowo spaść mu z nieba. Gdyby mężczyzna nie rozpoczął tematu, zapewne rozeszliby się po chwili w atmosferze zgorszenia i obojętności. On jedynie odbijał piłeczkę. Cień zupełnie niedopasowanego do jego położenia uśmiechu przemyka mu przez kącik ust i znika za krótkim wydechem.
Deszcz zaś wciąż pada jak to deszcze mają w zwyczaju.
Sol

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
Wzdycha niemal bezgłośnie, ale z widocznym zażenowaniem. Nie sądził, że pójdzie tak gładko. Nie sądził, że głupota ludzka po raz kolejny prześlizgnie się po jego niefarcie. Ot, kolejny nieroztropny, podwórkowy chłopiec, którego uwodzi się chwilą dziecinnej bezradności. Niemal przewraca oczyma, gdy ten prowadzi ku wyjściu. Aż bierze go chęć na zaplanowanie niecnej nauczki, ale w końcu dochodzi do wniosku, że wychowywaniem obcych bachorów nie przyszło mu zajmować się w życiu. Przeżyje więc to spotkanie, da to pieprzone sake i miskę ryżu, za które rozmówca najwidoczniej dałby się pociąć i zamordować. Sam nie wie, skąd to wzmożone podirytowanie.
— Jeśli nie, pójdę do tego, kogo się tak obawiasz i sam doprowadzę go do Ciebie.
— Skąd ty, kurwa, wiesz, że ja się kogokolwiek obawiam? — odpowiada niemal natychmiastowo, przystaje na moment a jego słowa barwi rozbawienie z rosnącym wkurwieniem. — Myślisz, że chłopiec w kimonie, który topi swoje smutki nad grobem w deszczu, jebana telenowela, może mnie czymkolwiek zastraszyć?
Parska.
— Kto ci umarł? Matka? Ojciec?
Pauzuje na moment potok myśli, ale szybko wraca do tematu:
— Powiem ci jedno, nie wrócą i zapewne by nie chcieli. Cholerne miasto.
Niemal impulsywnie sięga po plecak, rozpina go i zagląda do środka.
Dawno nie dał tak szybko ponieść się słowom. Widać po dłoniach, które nerwowo zatapiają się w skórzanym, mokrym materiale. Palce trzęsą się z zimna, za paznokciami osiadło cmentarne bagno. I on wygląda teraz trupio, blada karnacja w świetle pobliskiej lampy nabiera żółtawych odcieni, tym samym cieplejszych barw zyskują blizny po oparzeniach. Oczy błądzą nerwowo, choć skupione są w czeluściach plecaka. Wygląda mizernie. Całość i bluzy, i czarnych spodni przyległa do ciała, owinęła się wokół napiętych łydek i ud. Jakby przygotowywał się do skoku, którego nigdy nie wykona, choć chciałby. Zmęczenie dniem i niepotrzebnymi pyskówkami skończyłoby się jego susem ku szyi rozmówcy, ale ma szczerze dość. Już i tak poniósł go beznamiętny monolog antybohatera noweli z kategorii young adult. Och, gdyby go tak wyręczyła jakaś mizerna istota z zaświatów i zaszlachtowała tych wszystkich pierdolonych npc-ów jego świata. Jak Mario w Super Mario Bros czy brat Billy’ego Blaze’a w Commandor Keen.
— Och, pogram w Game Boya — szepce niewyraźnie, myślami będąc już w domu. — Mam.
Sięga po niewielką butelkę sake, które owinięte w dwie koszulki przetrwało skok z muru (co skokiem trudno nazwać, ale jutro i tak będzie się już trzymał nowych faktów).
— Bierz to — wciska butelkę w klatkę piersiową chłopaka. — I możesz sobie z oprawcą wypić moje zdrowie. Bądź swoich rodziców, wszystko jedno.
Odwraca się na pięcie i wychodzi za bramę cmentarza.

z/t
Jarema

Powrót do góry Go down

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach