Droga do lasu Shimojo
by Lert Czw Lut 11 2021, 01:29

Kto zagra?
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:44

Rezerwacje wyglądów
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:30

But the darker the weather, the better the man
by Oguni Sro Sty 13 2021, 21:14

Aktualnie słucham
by Junko Wto Sty 12 2021, 21:56

Bar
by Gość Wto Sty 12 2021, 19:37

Ogrody
by Lert Wto Sty 12 2021, 18:27

Stare drzewo
by Gość Sob Sty 09 2021, 00:16

Park
by Gość Czw Sty 07 2021, 20:57


magnes na yōkai
Lipiec, koniec pierwszego semestru.

Drobinki kurzu latały w powietrzu, widoczne pod odpowiednim kątem. Pod odpowiednim kątem głowa na ramionach ułożona, pół siedząc, pół leżąc w szkolnej ławce, obserwując spod półprzymkniętych powiek kurz, który wirował jakby chciał opaść, ale nie mógł. Za oknem niebo jest za jasne, bo to jeden z tych dni, kiedy chmury białoszare przysłaniają absolutnie wszystko i  mogłoby w końcu zebrać się na deszcz, bo nie da się wysiedzieć. Gdyby chociaż lunęło można by do domu po lekcjach biec, a nie krok za krokiem włóczyć nogami, z coraz bardziej zgiętymi kolanami, bo taki skwar, bo taka mdłość, nie chce się nic, tylko przysiąc pod drzewem na murku.
Nie da się absolutnie w tym stanie skupić na niczym, na lekcji, na egzaminach, na onigiri podczas przerwy i powieki kleją się Kayi, jak klei się kurz do szkolnych parapetów, których dyżurny znowu nie starł w tym tygodniu.
Może gdyby była inna to by naskarżyła, ale co ją to obchodzi. Musiałaby podnieść
głowę
rękę
całe ciało może.
Z tej ławki, na której się roztopiła i zanurzyła w obserwacji tego nieba rażąco jasnego, dopóki nie może się już wylać z tej klasy, do torby wrzucić podręcznik, nie zatrzymywać przy ławce tamtej dziewczyny, pomimo, że coś woła, ale równie dobrze może wcale nie wołać do Kayi. Tak. Prawdopodobnie woła do tej osoby, która jest krok przed nią, albo za nią, nieistotne.
Potyka się o własne nogi chude patyki zupełnie niezgrabne, jakby zabrakło materiału do ulepienia całej jej, figurki ceramicznej, takiej kruchej, że nie ma nawet gdzie jej postawić, bo z komody zaraz kot strąci, na podłodze się zgubi wśród mebli, taka mała, na parapet się nie nada, bo nawet to nie za ładne, jeszcze z ulicy będzie widać.
Jedno ramię wyżej, drugie niżej, to, na którym torbę ma zawieszoną, jedną z tych, co to mają paski tak długie, że obija się kolanami w zawartość i robią się potem siniaki od kantów książek w torbie ukrytych. Ale nosi taką, jak wiele innych jej podobnych nastolatek i nastolatków, kompletnie nie zwracając uwagi na brak wygody i nawet tu nie chodzi o walory estetyczne, tylko.
A wszystko chuj, nie wiadomo o co chodzi.
Dłonią bladą odgarnia z twarzy kosmyk włosów prostych, co to się do ust przykleił, kiedy się potknęła o nic i dlatego, że to nic właśnie, nie mogła go zauważyć, pomimo, że wzrok wbity ma w ziemię. Czyli albo niebo, albo ziemia, nic pomiędzy.
Może dlatego tylko jego spośród niewielu zdołała w tej szkole naprawdę zobaczyć, bo wysoki jest jak szczyt górski i równie co szczyt górski dla niej nieosiągalny.
Kaya zatrzymuje się, niemalże dłoń do twarzy przykładając, daszek robiąc nad oczami, spogląda w dal korytarza hen hen, na tę górę otoczoną gęstym lasem uczniów, czy słusznie, czy przez przypadek, tego Ky nie wie, bo oni tam nie mają żadnego przecież znaczenia.
Chciałaby też tak na samym szczycie, co on, ale się jej dostał w życiu tylko muł. I taki muł to w głowie też ma, w ten dzień zbyt duszny, bo się zbiera na letnie chmury oberwanie, a jej w głowie tylko klacz i ogier osła, bzdety, idiotyczne chwilomyśli, bo nie potrafi nic sensownego się pod tą kopułą z uszami odstającymi zobrazować, kiedy tak spogląda w koniec korytarza i nawet wsuwa dłoń do nieistniejącej kieszeni spódniczki szkolnego mundurka, bo może tak właśnie stoi się tam z nim na szczycie.
Musi wyglądać głupio.
Jak zawsze.
Dlatego rusza w końcu z westchnięciem, bo i tak musi przejść tamtędy roztopiona. A może tym razem nie przejdzie, może tym razem zapyta, czy go nie podrzucić do domu, skoro się zbiera na burzę, wskakuj mały, na ramę moją rowerową, bo mało blizn z dzieciństwa na kolanach, to trzeba sobie nabić nową, bo przecież taka podróż by ich zabiła. Albo ją, bo on to by wstał, otrzepał się pewnie i zobaczył śmieszny, mały rower.
Ale na handel się nada, bo w stanie nienajgorszym.
Ky

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Lato. Upragnione, pozwalające na więcej lato. Jakim posłużyć się wymiernikiem dostępności, kiedy w życiu nie stawia się sobie żadnych granic? Kolana drętwiały mu w ławce już od tych wszystkich sztywnych godzin, kiedy w końcu mógł się wyprostować, na korytarz wychylić zza przesuwanych drzwi czuł się, jakby ktoś go w końcu wypuścił z klatki. To ten typ chłopca, który zeszłej zimy urósł tak gwałtownie, że dostał na plecach rozstępów i choć jeszcze go z zeszłego lata pamiętali, złośliwego gnoja, to żaden już drogi nie zachodzi bo on przecież o głowę, nawet dwie wyższy od każdego z tych agentów cwaniaków. Podnosi więc brodę jeszcze wyżej, gnój jeden urodzony w ściekach, jeszcze pyszniejszy ma uśmieszek pod nosem zadartym pyszałkowato kiedy oko puszcza zaczepne koleżankom ze starszej klasy uwiedziony ich urokliwym chichotem. To ten moment życia, który zapowiadał, że na dwoje babka wróżyła, dwie ścieżki przed nim i choć ta prawości, brukowana złotem kusząca to przecież nie był Dorotką i Kansas zostawił daleko za sobą, przez korytarz tnąc jak strach na wróble, kończyny zbyt długie, gabaryty nieproporcjonalne, cholerny wyrostek z przedmieść to już, już panem przecież był na włościach, królem swojej wioski, wodzem i alfą. W ustach słodki smak wątpliwej jakości sukcesu, ale skąd miałby znać jego prawidłową definicję, kiedy od zawsze sam sobie definicje wszystkiego pisał, nawet wtedy kiedy głos piskliwy skrzek miał nadeptywanej żaby - teraz? Coraz rzadziej słyszał sprzeciw, a to najgorsze paliwo. Ktoś powinien był wtedy właśnie złapać za rękę, potrząsnąć tym workiem raptownie wyciągniętych kości zanim zapadnie klamka i wyrośnie na męta.
Zamiast łapać, wpadał. Zamiast potrząsać - długopalczastą dłonią jak zimnym pająkiem namaszczenie papieskie na głowie zostawiał odsuwając kolegów sprzed drzwi - no odejdź, idę przecież - pasza na włości na pstrym koniu. Po co mi Twój mały rower.
Kabel wiecznie splątanych słuchawek sukcesywnie zajmował uwagę jego mętnych oczu i drżących w antycypacji palców, piaskowa ścieżka za budynkiem wydeptana nieprzebraną ilością uczniowskich pięt ciągających się smętnie skrótem przez osiedle. Wzdłuż rzeki do domu, wyczekującym spojrzeniem śledząc chmur leniwych podróż. Może chociaż promień słońca, ostatnie namaszczeniem przed tym całunem deszczu, który zapowiadali już od tygodnia. Monsun z południa witały nisko kłaniające się w oddali drzewa głaskane wiatrem, słodkiej ulgi preludium. Dwa guziki pod szyją rozpina, nonszalancki jegomość, koszulę ze spodni wyciąga, buntownik z wyboru choć mundurek szkolny obowiązkowo, to przecież taki łobuz z niego urodzony, on przecież musi włos poczochrany, złośnik, kłamca, manipulant. Póki słuchawki zajmują jego dłonie spojrzeniem jak kamyk na drodze tę pchłę o dwóch kółkach chwyta, ruch tak niewielki, że gdyby nie uszy pewnie byłby i ją przeoczył.
- Uyeda. - mówi na głos, choć nie wie po co. Jest jak czarka skrupulatnie przepełniająca się arogancją, jeszcze kilka lat i mu się ta popularność uleje, ale jeszcze nie dziś. Dziś jeszcze przecież był królem dżungli, mógł każdego po imieniu wołać i srać na konsekwencje, z niczego tłumaczyć się nie zamierzał.
Kotylion

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Kaya zgina kolana pedałując na swoim zwyczajnym rowerze, mając wrażenie, że się w tym zaduchu przed burzą zupełnie naprzód nie porusza, tylko cofa i to ociężale, jakby jej wszystkie stawy ktoś unieruchomił betonowym klockiem.
Nie ma czym oddychać, a czasami nie ma nawet po co.
Tylko potem dostałaby jeszcze burę, że lekcje nieodrobione, że stopnie nie takie w szkole, jak być powinny, chociaż odrabia to wszystko machinalnie, bo trzeba, bo ją za uszy ciągną, a jest przecież za co. Rozprasza się, ale żadna z niej buntowniczka, wszystkie guziki ma zapięte, spódnicę nie za krótką, spinek nie próbuje wcisnąć za dużo na głowę, żeby jak koleżanki pOkAzAć SiEbIe.
Ky nawet woli, kiedy jej nie widać.
Chociaż teraz, kiedy już ją pchłę zauważył ten szczyt górski to mimo, że nie słyszy co pod nosem mruczy na wydechu ten bumelant bajerant, to na chwilę na moment serce jej staje, w tym samym momencie, co i rower staje na ścieżce wydeptanej. A może to i czas stanął, o ile może jeszcze bardziej w tym mieście jak pizda smutnym zapętlonym.
Jedną stopą w bucie na rzepy (oczywiście, bo w jej rozmiarze nie ma i nigdy nie będzie butów dla ludzi dorosłych i poważnych) na ziemi staje, trawie wysuszonej, która jeszcze trochę próbuje być zielona, jeszcze coś tam piszczy w niej, piszczy o pomoc, o szklankę wody, ale ta ulewa co nadchodzi, to już zdecydowanie za późno. Smutne, bo pewnie jeden dzień dla tej trawy zaważył, a i tak nie ma to znaczenia najmniejszego dla nikogo i bez echa przejdzie, bo to tylko trawa, bo to tylko burza letnia.
A Ky przystaje i spogląda.
A potem ruchem zupełnie niezgrabnym zamiast się odbić i zatoczyć pół koła na rowerze, to się odpycha nogami, dupą siedząc na siodełku. Nogi szeroko, bo się przecież kręcą te pedały normalnie, kiedy i koła rowerowe się kręcą, ale więcej ma gracji świnia na tacy upieczona z jabłkiem w ryju podana do stołu po królewsku, niż Uyeda kropka.
Wstążki kolorowe, jedyny element, który miał chyba świadczyć o jakimś poczuciu estetyki właścicielki, powiewają z ruchem. Za duża na to jest, zdecydowanie, ale kto takiej zabroni, z drugiej strony, skoro nikt uwagi nie zwraca. Nie zabronisz nikomu bezguścia.
I tylko te wstążki, jedyny kolor, który się pojawia w tej scenie wśród bloku szarego i nieba szarego, traw spranych, ścieżki wydeptanej, mundurków w pięćdziesięciu odcieniach szarości, oczu czarnych jej, szarych jego, w marzeniach fioletowych, w których można się zgubić, można się zgubić w ich cieniu.
Ale drogi przynajmniej nie gubi, tego fragmentu, docierając tak odpychając się jak kaczę dziecię, stając przed Kotylionem, w górę głowę zadzierając, powieki zmrużyć musi, bo jej góruje ten chłopiec na tym tle zbyt jasnym, niewystarczająco świat zasłaniając.
- Lubisz chińszczyznę? - Jak ciężko w powietrzu to i na żołądku, ale taki ją wilczy głód napada straszny, bo tych mękach w szkolnej ławce ciągnącej się jak guma, która już dawno smak straciła, więc wypluwasz ją w dłoń i pod tę ławkę. Przyklejone, załatwione.
- Ostre jedzenie? - Akurat jest tutaj w tej dziurze jednak knajpa chińska przecież, gdzie serwują pikantny wonton na wynos. Ale może być i na miejscu, bo na cholerę z tym wychodzić, to po pierwsze, a po drugie gdzie? Do domu? Przecież po to właśnie ta knajpa chińska, żeby tam nie wracać jeszcze.
Do parku nie ma co, skoro lunie zaraz deszczem.
Koniec opcji.
Nawet miło wygląda ta Uyeda i nawet się w końcu uśmiecha, ale tylko delikatnie, bo te pytania to nie na żarty przecież, tylko zupełnie poważne i ważne.
Ky

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Oczywiście, że to nie żarty, to sprawy ważne, warzywne, najwarzywniejsze - Hanzo nie umniejsza powadze sytuacji, w życiu kochał tylko dwie rzeczy: swoją matkę i wpierdalanie. Był młodym szczawiem jeszcze przecież, nie miał żadnych wartości w głowie poza własną wygodą, a z czasem tych wartości choć pojawi się kilka to trudno, naprawdę trudno stwierdzić, czy ktoś matkę i jedzenie zdetronizuje kiedykolwiek.
Widać, że ręce nonszalancko w kieszenie wsadzone, nos zadarty i uśmieszek chytry, widać, że na świętego nie trafiło i tak dobrze mu ze swoją nastoletnią nie świętością, że pewnie to okno wybite w 101b na drugim piętrze to jego sprawka i pewnie chwalił się tym wszem i wobec nie używając nawet słów bo to ten typ co samym smirkiem potwierdza albo zaprzecza. Taki jest pełen siebie, arogancki, taki nadmuchany, że aż go z kapci pół metra w górę wyjebało.
Patrzy się na te wstążki, kaczy krok, prostotę całości i takie mu to daje przyzwolenie, żeby się trochę zgarbić, nosa już nie zadzierać, much w nim nie hodować, nie nadymać sie - ale nie do końca uczuciu temu jeszcze ufa.
Wielką dłoń, już nieproporcjonalną do chudego przedramienia, do głowy unosi by nonszalancko smoliste włosy przygładzić- takie już ma długie, w kitkę związane, taki się czuje gangsterski z tą kitką jak prawdziwy nastoletni członek yakuzy. .
- Lubie - odpowiada jednak prosto i pochyla się ironicznie by się rowerkowi przyjrzeć. I jedzenie chińskie i pikantne, pikantne szczególnie. Wszystko, zbyt ostre, zbyt gorące, za gorzkie, intensywnością bodźców naćpać się tak, żeby już prosto nie chodzić. Kiedy wódki skosztuje będzie to pierwszy dzień końca jego życia.
- Daj śmiga, Uyeda. - pana nagle, z ramy roweru wzrok przenosi na twarz koleżanki ręce pakując na powrót w kieszenie. Za blisko stoi, ale to już wiek ten gdzie się akurat ta cecha charakteru utrwala, że kiedy pochodzi to tak blisko, że się butami styka, bo przecież wielki sie zrobił i swoją wyższość wielkość i wysokogórską szczytowość musi wszystkim prosto w ryj wsadzić.
Wąska linia ust rozkleja sie w małym uśmieszku, ależ on będzie jak pajac na tym rowerze wyglądał. Ale chciał bardzo - z jednej strony ciekaw, czy mu pozwoli swoim skarbem się przejechać - taką książkę czytał kiedyś o chłopcu, który porzucił rower po tym, jak nim przejechał się ktoś obcy, a z drugiej strony? On nigdy nie miał roweru. Nikt nie chciał mu kupić roweru, a teraz przy tych nogach jak tyczka długich to matka czasem nawet po złości mówiła, że prędzej na piechotę dojdzie niż gdziekolwiek dopedałuje. O ironio.
Pierwsze podmuchy wiatru zaczęły sięgać ich twarzy, kołysać włosami, wstążkami. Parno i duszno, daj tego śmiga już niech poczuje te dziecinną radość z wiatru gnącego rzęsy, te chłopięce zawsze owiane zazdrością tak bardzo dłuższe niż którejkolwiek z dziewcząt.

Kotylion

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Uyeda mogłaby wymienić kilka rzeczy, które w życiu kochała, ale było to kochanie bardzo płytkie, wynikające raczej z darzenia danych stref życia większą sympatią niż pozostałe. Nazywane więc ukochanymi, ale niezupełnie niezbędnymi do egzystencji bez złamanego serca.
Na pewno tęskniłaby, ale w końcu zapomniała. Że lubi ostatnią kwadrę księżyca, makaron na zimno, zamsz, może dźwięk szklanki stawianej na stole szklanym, może zapach jabłek. A może nic z tych rzeczy wcale nie jest jej sercu bliskie, może musiałaby się nad tym zastanowić głębiej.
Mogłaby też tak włosy obciąć na krótko i zapuścić potem mullet żeby wiązać małą kitkę nad karkiem. Ale jej odgórnie niewolno, Kaya włosy może mieć tylko do ramion ścięte równo, wszystko jest schludne i estetyczne, nie wiadomo na jaką cholerę opaskę prostą nosi na włosy, skoro te uszy mogłyby spokojnie trzymać jej kosmyki, żeby na twarz nie leciały.
Ale nie lecą, kiedy tę głowę zadziera i już uśmiecha się szerzej i już, już w głowie ma makaronik chiński co pali tak strasznie, że trzeba kolejny kęs, bo zapić to tylko gorzej, aż się zaczerwienią kąciki ust i wargi będą mrowić i język też i nie da się zrobić nic, jak tylko to przeczekać. Ale szczyt górski jest szybszy, kiedy swoim sprawnym okiem sprzęt ocenia i wiadomo, że pierwsza klasa. Po wstążkach można poznać.
- Mhm. - Uyeda głową kiwa i z roweru schodzi, trzymając kierownicę, dopóki jej Kocilion nie przejmie, bez wahania zupełnie, bez krzty instynktu samozachowawczego, bo mógłby jej przecież ten rower podpierdolić, mógłby zniszczyć, złapać w łapy i zacząć się wokół własnej osi z nim obracać i później w powietrze wyrzucić jak na olimpiadzie i Kaya stałaby tylko z dłoni robiąc nad oczami daszek, obserwując, jak jej rower, leci i leci i leci aż w końcu pozostanie po nim tylko samotny na niebie błysk. Ani jej do głowy nie przychodzi, że mógłby kpić z niej tutaj i z jej pojazdu, że taki mały, że taki śmieszny i brzydki. Ale ją prawdę mówiąc nakłonić jest bardzo łatwo do wielu rzeczy i nie trzeba się przecież specjalnie starać. Może nudzi się za bardzo, może tak ma po prostu, że przystaje na każdą zabawę jej zaproponowaną i wcale nie jest tak przywiązana, że jej jest najejsze i nie wsiądzie już potem hatfu absolutnie.
Ky

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Poetyckim byłoby teraz powiedzieć, że mógłby ją uczyć rzeczy głębokich. Jakich by to nie miało erotycznych podtekstów, romantyzmu czy sadyzmu zależy wszystko od odbiorcy przecież. On wprost proporcjonalnie tylko do intensywności garnął, do zdartego krzykiem gardła, płonących wysiłkiem mięśni. Już teraz, pierwszoroczny smarkus musi ostatnie słowo zawsze mieć swoje choćby mu nos za to mieli rozkwasić i teczkę przez pół boiska przekopać. Kiedyś tak właśnie załatwiali z nim sprawy, ale teraz? Kiedy głową dosięga do górnej półki w bibliotece? Wygrał los życia ale przegrał tez zupełnie i z kretesem bo kiedy mu ona tem rower tak ufnie daje on lekko nogę podnosi przekraczając niewielką ramę i składa mu się nagle obraz, że chyba za daleko to nie pojedzie bo kolanami sobie zęby wybije.
Ale siada.
Powoli o ostrożnie obciąża siodełko, alufelgi trzeszczą cichutko, jakby starszy trochę był to by już sprośne żarty o jęczącej dziewicy mógł rzucić, ale teraz to jedynie stres letki, pot na karku perlący się, że cholercia zaraz rozwali jej rower i będzie ostra jazda na chacie. Jakby takiej tragedii matce nie przedstawił, to na bank matka i tak uzna, że on tym rowerem jak szatan miotał, o kolano złamał i szczątki wrzucił do rzeki. Nieletni bandyta, kryminalista po ojcu. Matka nigdy ojcu nie wybaczyła, nigdy nie wybaczy, niczego, od tego jak wyszedł po mleko i nie wrócił po fakt, że chodzi po tej samej ziemi i w Hanzo coraz więcej tych cech ojcowskich w odpowiedzi na matki projekcje, a jednak bardzo ostrożnie z rowerem próbuje.
Wstyd się przyznać, ale nigdy nie jeździł na rowerze.
Odpycha się nogami, podobnie jak chwilę temu Uyeda, chociaż potworna to kaczka bo nogi ma bardziej jak pająk jakiś, próbuje nimi w pedały trafić ale wychodzi mu to dość słabo. Nic to jednak, zrobił całą trasę do następnego słupa telegraficznego i z powrotem przyglądając się jak kolorowe wstążki migoczą nawet pomimo braku słońca i zatrzymuje się z jęknięciem aluminiowych rurek koło Kajki.
Fajny. - stwierdza tonem rzeczoznawcy - Ale mały. - dodaje szybko, żeby się nie wydało, że mus ie podobało odpychać się na dziewczyńskim rowerze. Zlazłszy przekazał dziewczynie kierownicę, wciąż cały sfrustrowany czy to raczej dalej nosa zadzierać, czy już bonding nad rowerem sprawił, że zostali przyjaciółmi.
Co z tą chińszczyzną? - uniósł brwi pytając bardziej niebo niż Uyedę, bo taki był cool, że przecież mu wszystko jedno, tak?
Kotylion

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
O żadnym z tych podtekstów Ky nie myślała zupełnie, skupiając się na sferze zgoła innej, niż te, które się mogły w nastoletniej głowie chłopięcej rodzić. Kaya, choć starsza niewiele, to ciężko mówić o różnicy wieku znacznej, zupełnie inne priorytety miała, zupełnie inne też marzenia.
Obserwuje tę ostrożność, z jaką traktuje jej rower, jej skarb ze wstążkami, zupełnie chyba zapominając, że powinien mieć tę postawę, którą sobie dla innych zbudował z drobnych pewności siebie i darów losu. Obserwuje ten chód kaczy, pajęczy w zasadzie, bo chociaż ruchy te same co jej powtarza i przecież tyle samo kończyn ma i tyle samo nerwów, to wszystko to jakieś rozciągnięte, nadszarpnięte, więc i postawa inna. Grzmi w końcu, kiedy rusza ta góra mięsa na rowerku maleńkim i byłaby się Kaya może wzdrygnęła na dźwięk niespodziewany, gdyby nie skupiała całej uwagi na tych wstążkach kolorowych, oczy mrużąc i czoło marszcząc, jakby samą siłą dobrym myśli mogła sprawić, żeby się jednak olbrzym nie wyjebał. I to nawet nie o rower chodzi, chociaż jak każdemu byłoby chyba przykro, gdyby się coś stało z mechanizmem, ale bardziej się martwi o Hanzo, że on na zakręcie upadnie i akurat skronią w ten jeden kamień drobny, ale wystarczająco duży, żeby mu krzywdę wyrządzić i będzie ją poczucie winy zżerać tak paskudnie, że dziurę jej w brzuchu wypali. I zostanie taka z blizną, kiedy się ta dziura w końcu zasklepi, ale śladu jej nie oszczędzi.
Zaczyna padać, kiedy szczęśliwie zawraca szczyt górski bez upadku.
Przenosi wzrok na koła i głową kiwa. No, fajny. Uyeda się zgadza i rozumie.
- Potrzebujesz większy. - Dodaje do tej opinii rzeczoznawcy swoje pięć groszy tyle samo wartego eksperta.
- Mógłbyś ze mną kiedyś na rower pójść. - Tylko na większym, rzecz jasna, a nie na tym jednym, co ich w dwójkę nie udźwignie. Łapie za kierownicę i odwraca sobie ten rower, stając obok i znowu głowę zadzierając, ale góra w niebo spogląda i jej nie dostrzega, takiej tam pchły maleńkiej na ziemi.
No i co z tą chińszczyzną?
Muszą się decydować szybciej, skoro tu już krople zaraz na czoło raz dwa kurwa.
- No aktualne. - Nawet się ta pchła umie śmiać, to może z ziemi doleci na szczyty górskie, hop, hop.
Hop hop, hop hop, hop hop.
- Chodź, bo pada. Ale może jak usiądziesz na bagażniku to nas dowiozę. - Doubt.
Ale jest Ky w takim wieku jeszcze, że ma pełne prawo wierzyć we własne możliwości. Przejdzie jej za jakieś dwa lata.
Ky

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
U niego zaczyna padać trochę wcześniej niż u niej, taki śmieszny żart prawda, ale jest przecież chłopaczkiem tak pewnym siebie, że mu deszcz żaden niestraszny. Inna to sprawa zupełnie, że to najpewniej nie jest deszcz po prostu tylko monsun letni się zbliża i to nie tak, że popada i przestanie ale jak zacznie to tak przez tydzień będzie i jeśli szybko nie odpedałują z tej piaskowej górki to zamiast roweru przyda im się ponton.
Pokiwał głową na jej komentarz, no ba, że większy, sam był większy to i rower większy, też mi wielka nowina. Szkoda, że kasy nie miał, ani matki, która by mu ten rower chciała czy coś, ale to tylko preludium jego wielkich pragnień. Za tydzień, dwa czy trzy może w podobnie deszczowy dzień, a może wieczór już, ten rower ze wstążkami sprowokuje w nim pierwszy kamień, a za nim pójdzie już lawina kiedy chytrym wytrychem odepnie kłódkę spod monopolowego i ukradnie pierwszą w życiu rzecz. Najprawdziwszego górala, jednego wprawdzie z tych popularnych modeli, ale będzie jak własny. Na chwilę obecną jednak? Uśmiecha się jedynie gorzko, jasne, pójdę na ten rower totalnie mała, będę pedałował na wyimaginowanym siodełku a i tak pewnie Cie przegonie. Smirk.
Kolejna kropla odbiła się od jego wąskiego nosa i pofrunęła ciągnięta w dół grawitacją. Palcem z rzęs zebrał następną. Uśmiecha się w odpowiedzi na jej uśmiech, wesoło, szczeniacko bardzo tak i zaczepnie. Z czasem i ten uśmiech w nim zesztywnieje, tak jak talent don udawania pajęczaka na zbyt małym rowerze, ale to teraz przecież tak bardzo nieważne. A co ważne? Ano warzywa.
- Jesteś pewna? - unosi sceptycznie brwi, słyszał przecież jęk konstrukcji jak na niej siadał, co wzbudzało tym silniejszą wątpliwość jakby mieli na nim usiąść oboje. No ale Dorothy niemalże po zadku klepie swoją wstążeczkową klacz, dawaj mały, jedziem czasu szkoda, Dziki Zachód czeka, a i krople już jak grochy z nieba coraz głośniej i rytmiczniej, melodia świata, chmury płaczące pod własnym ciężarem.
Wzdycha, spodnie podciąga i tyłem przysiada na bagażniku, spróbujmy, z tej pozycji przynajmniej jak nogi rozstawi to zamortyzuje ich oboje przed ewentualnym upadkiem w którego nadejście nie wątpił ani sekundy. Pomysł jednak był tak kretyński, że przecież żaden nastoletni chłopiec by nie odmówił.
Jedziemy.
Kotylion

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Letni zaduch deszczowy oplata jej płuca, kiedy usiłuje całą siłę swoich mięśni włożyć w ruch, skoro zaproponowała, że ich obu uniesie, to święcie w to wierzyła przecież. Zaraz tutaj będzie błoto, na tej kupie kurzu, więc trudniej jeszcze będzie się wybić, błotników przecież nie ma, jest tylko wielkie cielsko Hanzo na bagażniku.
Tak ciężkie, że trudno stwierdzić, czy ta kropla na czole Uyedy to deszcz już, czy pot może.
Ani to drgnęło, szachrajstwo, więc Kaya wargi okrągłę zaciska w linię cienką, i nogi równie cienkie spuszcza na ziemię, chwilę oddechów bierze kilka, wydychając rytmicznie, raz, dwa, raz, dwa.
- Jeszcze sekunda. - Obiecuje, głowę odwracając na chwilę, do wielkoluda, który miał pełne prawo się w ogóle nie zorientować, że ta pchła to próbuje cała naprzód, wszystkie swoje konie mechaniczne uruchomić, ale mobilizuje się, chyba tym przez te krople deszczu, chyba przez to, że chciałaby bardzo dale móc nazwyać ten pojazd niezawodnym i w nagrodę kolejną wstążkę mu ofiarować, oraz przede wszystkim - chciałaby już się upierdolić cała tą chińczyzną. Nie ma zamiaru Uyeda się poddawać, prosić, aby się może miejscami zamienili, bo widziała, jak na tym siedział, jak pokraka, bestia na rowerku za małym, komiczny, czy upiorny bardziej jak cyrkowiec z opowieści, którymi się częstuje kolegów siedząc pod kołdrą z latarką. Z jękiem, ciężko stwierdzić czy głośniejszym ze strony jej stawów czy mechanizmu, rusza w końcu Kaya i tyle zajechali, co nic, kiedy spektakularnie zaliczają wywrotkę na tę ziemię już nie suchą, ale jeszcze nie błotnistą i los zdecydował, że nic nie jest ani pchle plastusiowi, ani rowerowi, poza ubrudzonymi ukochanymi wstążkami, za to Ryuk znudzony, co opuścił na ziemię Notatnik Śmierci, to tak samo teraz o tę ziemię może sam swoje cielsko walnąć. A trzeba było nie powierzać Uyedzie może swojego zdrowia i życia, albo kostkom nie powierzać, ale kto młodym i głupim przemówi do rozsądku, skoro przecież nikogo poza nimi na tym placu nie ma.
Kayi tylko kolanko ponaznaczane próbami zgrywania siłaczki, ale zagoi się przecież, brudne tylko trochę teraz, miesza się z ziemią krew i szczypie jak rany boskie solą sypane, ale nic to.
- To może się zamienimy? - Czyli jednak, chociaż może się taka zamiana podobnie skończyć przecież, ale skoro się tak, kurwa, uparły szczypiory, że na rowerze trzeba stąd spierdalać, bo będzie szybciej, to plan pójścia na nogach na razie w ogóle Ky do głowy nie przychodzi, przecież tacy mogą być szybcy i wściekli, że zupełnie im ta współpraca z rowerem nie wychodzi. Ale może wyjdzie, jeśli ją napędzą adrenaliną odpowiednio.
Ky

Powrót do góry Go down

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach