Droga do lasu Shimojo
by Lert Czw Lut 11 2021, 01:29

Kto zagra?
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:44

Rezerwacje wyglądów
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:30

But the darker the weather, the better the man
by Oguni Sro Sty 13 2021, 21:14

Aktualnie słucham
by Junko Wto Sty 12 2021, 21:56

Bar
by Gość Wto Sty 12 2021, 19:37

Ogrody
by Lert Wto Sty 12 2021, 18:27

Stare drzewo
by Gość Sob Sty 09 2021, 00:16

Park
by Gość Czw Sty 07 2021, 20:57


specjalista od ucieczek
Zamiast w boga, jak kazała matka, zaczynał wierzyć w potworności. Wcześniej nie było czasu na życie o, takie samo w sobie, prawdziwe, krwią opłukane i pięścią przyprawione. Kiedyś było inaczej, bo i słońce jaśniej świeciło i ludzie zdawali się być inni, ciekawsi. Teraz tylko te mordy splugawione po barach siedzą, wszyscy ci sami, znudzeni jak kurwy po długim urlopie. Przelewa się w nich chęć przygodnego seksu, skośnookich lasek na wczasach, stringów powyciąganych i piw przelanych. Nie mówi, że źle, sam by wyjechał i wyruchał ciemnoskórego chłopca w krótkich, dżinsowych szortach, ale to miasto parszywe zamknęło się na wyjezdnych, na wszystkich tych, którzy już kurwa nie mogą i albo kulka w łeb, albo właśnie siedzenie w barach.
Nic dziwnego, że Hanzo machnął się na pub. Zresztą, ni to alkohol podają, ni jedzenie zrobią. Jedynie uśmiechną się na wpół przyjemnie, na wpół znudzenie i wyplują tyradę pytań o twą przeszłość. Skąd on ich, kurwa, bierze? Pytanie chciałby dorzucić do napiwku, ale obawia się, że to wywołałoby lawinę życzliwego tonu dziewczyny za ladą.
— Ja do tego chuja — dodaje wypiwszy piwo.
Rękawy podwija, włos poprawia, chowa portfel w tylną kieszeń i łapie się na tym, że dziewka go nie poznaje, bo nowa chyba, delikatna jakaś, ale bez polotu i większego pomyślunku na twarzy.
— Szefa twojego? — dookreśla, bo czuje, że to potrzebne jak jej dziewictwo w wieku dwudziestu paru lat. — Kotyliona, tak?
Ona chyba nie wie czy może od tak go przepuścić, ale w końcu ulega. W końcu Jarema nie wygląda jak ogorzały od słońca mężczyzna w oficjalnym mundurze, skory i do mordu, i do lekkiego podrywu. Tylko trochę poturbowany, myśli dziewczę, w życiu było mu ciężko, więc pije pewnie i pocieszenia szuka.
Nie szuka.
Po schodach idzie spokojnie, noga za nogą, stukot butów niesie się po wilgotnych ścianach piwnicy. Rozgląda się tak, jakby tę trasę widział i przechodził po raz pierwszy, a to nieprawda, bo i ją w świeżych plamach czerwieni widział, i w brunatnych barwach zakrzepniętej juchy.
Tym razem jednak sylwetka Jareamy odcina się na tle szarego korytarza. Odcinają się jasny pokrowiec niesiony w dłoni, białe włosy zaczesane do tyłu i koszula w niemal identycznym odcieniu. Tej poświęcił czas, bo pachnie teraz krochmalem i przyjemną czystością niepasującą do tego miasta. A on lubi nie być nietutejszy, chociażby na niby.
Zanim zapuka próbuje wejść bez zapowiedzi, ale drzwi pozostają zamknięte. Marszczy brwi, po czym wali w metal raz, drugi, trzeci. I gdy już wkurwia się na tyle, by kolanem uderzyć w to samo wgłębienie, które już nabrało kształtów jego nogi, drzwi uchylają się. Zawiasy skrzypią cicho, delikatnie, jak nieproszone szczury. Na korytarz wpada łuna ciepłego światła, unosi ona drobinki kurzu, nie, one już są zawieszone, nawet tutaj, gdzie wilgoć osiada na policzkach, ustach, powiekach. W środku martwa cisza, w przenośni i dosłownie, bo dostrzega mysz zastrzaśniętą szpikulcem pułapki. Aj, aj, szepce, po czym przesuwa tę małą trumienkę w róg pomieszczenia. W końcu dostrzega fragment zagraconej sofy, przesuwa ten brud cały, robi miejsce, przeczesuje obicie palcami, zdmuchuje kurz i na tak przygotowany materiał delikatnie odkłada pokrowiec.
Za nim ciche poruszenie. Ciężki oddech palacza, wolne kroki i brak zdziwienia. Zapach krochmalu uwalnia się wraz z rozpięciem materiału pokrowca.
— Prasowana na mokro, więc proszę cię, uważaj następnym razem — przeczesuje kołnierz koszuli, jest widocznie zadowolony; zasuwa zamek.
Opiera dłoń na udzie, wstaje do pionu i wzdycha cicho, trochę zmęczony, ale wie, że jeszcze nie może odpuścić, więc z impetem odwraca się w stronę mężczyzny i przypierdala mu pięścią w twarz. Gdy ten ginie mu z pola widzenia, bo dłonią oparty o ścianę, dodaje:
— Zajebię cię, jeśli jeszcze raz pomylisz nazwiska klientów — rozgląda się za paczką fajek; są, leżą pomiędzy zmiętą kartką papieru a starym monitorem komputera. — Mogłem się z tego, kurwa, nie wywinąć.
Sięga po papierosa i spogląda na niego po raz pierwszy.
Jarema

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Kotylion nie pamiętał czasów, kiedy słońce świeciło jaśniej, a nawet jeżeli je pamiętał to albo doskonale udawał, że wcale nie, albo bardzo nie chciał ich pamiętać. Kto chciałby się roztkliwiać nad dawnymi przyjemnościami wiedząc, że już nigdy ich nie osiągnie? Skończony masochista, a przecież - choć jego wątroba mogła temu przeczyć - nie należał do osób lubujących się w samookaleczeniu.
Dni są jedną nieprzerwaną wstęgą Möbiusa, zdają się przeciekać między palcami choćby starał się ostatnie ziarenka piasku zatrzymać - jednocześnie, nieprzerwanie, niczym mucha na śmierć w słodkim ścierwem cuchnący lep wkręcona, tak i on w tym mieście przylepiony do czasu, który choć ucieka, to ani drgnie. Nienawidziłby Oguni szczerze, od serca, gdyby jeszcze miał siły i chęci coś robić z tym organem bezużytecznym, ledwie krew pchającym arteriami żył po wiecznie zmarnowanym ciele.
Życie w piwnicy miało ten niewielki plus, że w pewnym momencie znaczenie traciła pora dnia - i tak opalał się w zimnym świetle jarzeniówek, albo błękitnym blasku monitorów z podglądem na lokal. Ciężkie powietrze otulało całunem ciszy całe pomieszczenie, wciskając swoją martwą stagnację nawet w szczelinę między poduszkami na kanapie, pomiędzy te gazety, nieposortowane listy, puste butelki. Choć miejsce wydawało się brudne, niezamieszkałe, opuszczone, to jednak przy odrobinie wysiłku można było zaobserwować pewne schematy, dziwny porządek uzależniony od geometrycznych układów, na punkcie których Kotylion miał pierdolca.
On i jego linie.
Nawet gdyby Jaremie pocieszenia było w życiu trzeba, to przecież tu go nie znajdzie. Nie oszukujmy się, nie czarujmy, to zły adres, zawsze zły adres. "Zgubiłeś się?" zdają się pytać wszystkie cienie w kątach kiedy przekracza drzwi uchylone do pieczary - w mdłym świetle jak małe balerinki zawirowały uszczypnięte nagłym poruszeniem drobinki popiołu w popielnicy. Czarnowłosy większość dnia leżał, dogorywał kornie i ulegle jak nigdy indziej biorąc na barki odpowiedzialność za własne grzechy poprzedniej nocy. Pulsujący jazgot krwi atakującej neurony jest niczym kulka w łeb, pożałował, że te drzwi poszedł otworzyć ale już sam nie wiedział co gorsze, słuchać tego łomotu potwornego rezonującego w podwójnej blasze czy podnieść się i umrzeć na wylew. Śmierć zdawała się zawsze być jego niedościgłym marzeniem, a jak się miało po chwili okazać miał niewątpliwe szczęście ocierać się o nią każdego dnia w towarzystwie Jaremy. Zdążył jedynie obraz wyostrzyć, z trójki pleców przy kanapie pochylonych, w aromacie czystego prania, złączyć jedną postać, zanim dostał w twarz z takim rozmachem, że westchnął prawie jak niewiasta.
Szeroką dłonią znalazł wsparcie w pobliskiej ścianie próbując rozszyfrować trzeszczenie będące niewątpliwie głosem jego gościa, co do łatwych zadań nie należało biorąc pod uwagę upiorne dzwonki brzmiące śpiewnie pod kopułą czaszki.
Wdech.
Wydech.
Nim się Jarema zdążył do końca z tym papierosem odwrócić, namyślić czy zapalić go zapałką czy zapalniczką, wciąż pozostając w zasięgu długich ramion, objawił się jedynie cień długopalczastej dłoni przed pokrytą bliznami twarzą. Prawie, że czule wsunął je między te białe kłaki, paznokciami rysując niemal pieszczotliwie jego skalp w słodkim preludium nieuniknionego. Pełną garść tych włosów miękkich w dłoni zamknął, władczo jakby to jego własne takie miękkie były, a nie czarne, sztywne strąki dziada z bagna.
- Poczekaj poczekaj... - szepnął słabo, ciągnąc za te włosy, swoje dwa metry chyląc by jeszcze rozgrzany piorunem uderzenia policzek oprzeć o bark tego fiuta. Jeszcze między uszami ćmiący ból, kara i cena za wczorajszą noc przespaną bez koszmarów, ululaną butelką czy dwiema, ale już-już powieki rozkleił, musiał się tylko rozpędzić.
I tak trzymając go za włosy, głowę opierając o niego bez względu na przyzwolenie, ze zbyt bliska prześledził po raz tysiąc sto pierwszy witraż poparzeń.
Tak dobrze pachniał.
To tylko chwila, jedna złota nitka wyrwana z gobelinu życia. Jeden, dwa oddechy nim puszcza go jakby zupełnie bez zainteresowania.
- Gdybym podejrzewał, że sobie nie poradzisz wcale bym Cie nie zatrudniał. - warczy chrypliwym głosem, gorszym niż zwykle, może jest chory i w końcu diabli go wezmą- Dzięki za koszulę, lubię ją. - kątem oka rejestruje ułożony schludnie pokrowiec. Umiał dziękować, nie był jakimś burakiem bez manier. Kopniakiem odsunął krzesło od biurka obstawionego monitoringiem i opadł bez weny na życie podnosząc na Jaremę umęczony wzrok- Czy przytulić Cie bo było ci ciężko, chcesz jeszcze popłakać? - dodał unosząc charakterystycznie brwi.
Kotylion

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
Czy przytulić Cie bo było ci ciężko, chcesz jeszcze popłakać?
Wywraca oczyma, częściowo bije się z myślami, bo może i płakać by nie chciał, ale tak przypierdolić mu na nowo? Czemu nie. Mimo to widzi, że mężczyźnie oczy zachodzą bielą. Jest zmęczony, ciało zbyt gładko opadło na bark, zbyt lekko wtopiło się w oparcie krzesła. Znowu to samo, zachlał na dzień wcześniej, z klientelą bądź bez, no tak, zapewne sam. Aż go mdli, gdy wspomina własną nockę, szybką przebieżkę przez miasto, ucieczkę przed tymi typkami, co to na pewno nie byli z rodziny Yamamoto. Kurwa mać, niemal rękę stracił.
Kłóci się opisywane wspomnienie ze wspartym na barku podbródkiem. Tą relacją, której jednocześnie nienawidzi, a i w tym czasie nie może bez niej funkcjonować. Chciałby powiedzieć, że tylko finansowo. Kurwa. Stoi więc jak odlana z brązu rzeźbka, wpatrzona w tę wiotką postać na krześle. Czy przytulić Cie bo było ci ciężko, chcesz jeszcze popłakać?. A jeb się, chciałby powiedzieć.
— A jeb się — wyrywa się Jaremie z ust, może zbyt niepewnie i ze wzrokiem odwróconym ku pobliskiej ścianie.
Mężczyzna wiedział, jak go przyszpilić do ściany, jak stłamsić niczym chłopca z ulicy. Poprawia ułożenie włosów, bo ten mu zniszczył. Mógł bardziej, myśli, ale zaraz mu ta myśl ucieka. Wraca na nowo do fajki, tym razem ją odpala, z ogniem bliżej twarzy, jakby to ciepło miało wypalić niechciany dotyk. Zaciąga się po raz pierwszy, a ciężar czuje większy niż Chrystus na trzeciej stacji. Papieros balansuje na jego dolnej wardze, gdy ten schyla się do dżinsów mężczyzny. Z miejsca sięga do tylnych kieszeni spodni, skąd udaje mu się wyciągnąć zmiętolony portfel. Mimo załatwionej sprawy i banknotów wsuniętych za pasek, pozostaje w siadzie i z łokciam opartym na jego udach, zbliża portfel do twarzy.
— To jak, za co dostanę kolejne jeny?
Zaciąga się fajką po raz kolejny. Patrząc jak twarz mężczyzny opada na lewą stronę oparcia, wstaje, przechodzi przez zagraconą przestrzeń, zgrabnie omijając pokrowiec z koszulą, po czym wraca z zamrożonym workiem przypadkowych warzyw. Przykłada mu zimny plastik do czoła.
— Z kim piłeś?
Jarema

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Kurtyna powiek zapada znów na chwilę mimo usilnych prób utrzymania oczu otwartymi poprzez unoszenie brwi. Razem z brwiami do góry wędruje palec, jakby chciał się Kotylion jeszcze na chwilę podeprzeć suspensem, że to niby on coś jeszcze ważnego ma do powiedzenia - w rzeczywistości rozpaczliwie próbował chwilę dla wstrzymania wstrząśnienia mózgu wymusić. Wielka drama queen, przecież gorsze rzeczy go nie zabiły to ten kac ledwie i jakaś lepa na twarz ma go poskładać? Ale bliski jest, blady, pot zimny gdzieś jeszcze perli się na skroni zdrajca wyjawiając, że może to wcale nie był alkohol, może on wcale już nic nie pamięta.
Obraca biodra lekko, a bierz ten portfel jak w nim ledwie prezerwatywa i kilka wyświechtanych banknotów, sama portmonetka całkiem ładna, skórzana, z importu, amerykańska taka, z czasów kiedy jeszcze do miasta kurierzy wjeżdżali i wyjeżdżali tego samego dnia. Nigdy nie powie tego na głos ale za niezawodność Jaremy niezależnie od okoliczności gotów był płacić więcej niż kawałkiem krowiej skóry, jak ładnie nie byłaby tłoczona we wzorki - może miał neandertalski dryg, ale barter na poszewkę ze skóry to za daleko w epokę kamienia łupanego.
Wdech.
Wydech.
Miechy płuc niemal trzeszczą wysiłkiem, nosa dociera prowokacyjnie wstążka papierosowego dymu, znajomy ciężar jego wąskich ramion na udach, nie zgub się w rzeczywistości Kotylion, skup się na tych drobnych sygnałach bo to już prawdziwe życie, a nie senny omam mimo, że cierpienie jakby całkiem podobne.
- Staram się, jak widzisz. - odpowiada kąśliwe na tę ofertę samogwałtu. Kiedy znów otwiera oczy wydaje się, że trochę bystrzej w tych źrenicach. Trudno ocenić czy w końcu trzeźwiał, wyrobił konieczną na przeżycie tego dnia odporność na kacowe zmarnowanie czy może to temat interesów zawsze działał na niego jak wiadro zimnej wody. Wiecznie gotów, koń na sterydach, w boksie startowym depcząc ziemię.
Kolejne jeny. Głód pieniądza, widział w tym samego siebie, jeszcze jako szczaw z gilem pod nosem kręcił pierwsze lewizny, zakłady na pięć jenów szkolnej ligi baseballu. Jakoś ręka sama ciągnie w kierunku białasa, z zaskoczeniem rejestruje, że to już pusta przestrzeń, a ciężar na udach chyba sobie uroił. Palce przez chwilę podrygują w powietrzu, pianista kurwa mać, jak dziecko w ciemnościach szukające wystającej spod kołdry dłoni matki.
- To będzie Twoja najtrudniejsza sprawa. - powiedział płasko - Teraz… musisz mnie zabić. - ton jego głosu ani nie wskazywał na to, że to żart nieśmieszny jakiś ani na powagę zlecenia. Takim tonem pani na stacji kolejowej kiedyś ogłaszała opóźnienie pociągu. - Samemu mi to jakoś słabo wychodzi. - precyzuje marudnie. Chłód mrożonki obejmuje rozgorzałe czoło, wtula się w worek wdzięcznością jakby się samej mateczce fortunie do obfitej piersi garnął. Następująca po tym cisza dyktowana jest rytmem jego kroków, trzeszczeniem tlącego się tytoniu, brzęczeniem instalacji monitoringu. Mała wielka rapsodia dźwięków, które jak stary nietoperz słyszy zwielokrotnione niby przez koncertowy głośnik. Zaraz mu mózg wypłynie.
- Z tym z kim zawsze, Jarema. - odpowiada w końcu.
Bezsenność jest jak stara kurwa do której usług się przyzwyczajasz. Nie chcesz już, za każdym razem kiedy się żegnajcie mówicie sobie, że to ostatni raz, a jednak kolejna noc, siadacie razem przy butelce i nocnych audycjach radiowych o cyklu życiowym muchy tse tse.
Wolał bezsenność, ją albo stan całkowitego nocnego upodlenia niż wiecznie ten sam upiorny koszmar czarnych dłoni wciągających go pod wodę, czarnej smoły zalewającej mu nos, usta i oczy, nie mógł krzyczeć, nie mógł nawet płakać, ale z tych życia tajemnic przecież mu się nie zwierzy.
Chrzęst mrożonki poprzedza skrzypienie krzesła, mości się Kotylion w swoim czerstwym tronie jak kokosza na grzędzie.
- Trzeba się gdzieś włamać. - zapowiada zdawkowo kolejną robotę otwierając szufladę i wyciągając z niej ciasno zwinięty rulon jenów. Trzaska z elastycznej gumki rzucając pieniądze swojemu psu i zasuwając drzwiczki, w mizernym świetle błyska zalotnie lufa broni jakby puszczała białowłosemu oczko mówiąc "Tu jestem".
Kotylion

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
Trudno nie docenić wartości jena, kiedy ten skończył się ponad dziesięć lat temu. Matka stwierdziła, że skoro postać syna taka krucha, taka nietrwała, łatwopalna, co Jarema zdaje się jej przypominać całym swoim jestestwem, to na cholerę pakować w tę porcelankę pieniądze. Już nawet domu nie przyozdabia, ulicy też nie, bo mu skórę przeszłość zjadła i teraz to tylko pot, krew i łzy.
Ilu takich chłopców kręci się pomiędzy alejkami. Bawią się w wojny domowe, przewroty, zamieszki i rewolucje. Poupychani w koszule ojców dorastają tak, jakby nigdy nic, ale jednak. Z powypalanymi od fajek płucami, z oczami mętnymi od nocnego płaczu i osiadłą na językach zdrowaśką do katolickiej bożki. Ślina zbiera się w policzkach na widok zmiętolonych w obcych dłoniach papierków, bo niczego innego nienauczeni.
Jarema widzi ten sam, chłopięcy błysk w oku u Kisaragiego. I swoim. I błyszczą ich oczy jakimś przestrachem przed końcem, ale też i tego końca czasami by chcieli. Lufą w usta, prochem w skroń, dratwą na szyję. Nie komentuje więc wzmianki o morderstwie od razu, a lustruje tę rozlewającą się sylwetkę, wymęczonego własnym idiotyzmem mężczyznę. Nie pamięta już, że jeszcze niedawno podeszwy policyjnych butów Kotyliona zgrywały się z siniakami na jego ciele.
Wyrzuca peta, przydeptuje go nogą, by niedopałek włożyć do pustego kosza. Zakłada dłonie za szyje, chwilę później je rozprostowuje, chodzi z kąta w kąt. Słuchając kolejnego skacowanego pierdolenia faceta przekłada książki na biurku, wyciera ich okładki, zdmuchuje kurz z niewielkiego, nadszarpniętego przez czas ceramicznego pieska.
Czy to ten sam, którym rzuciłeś jednej nocy w klienta? — coś mu świta, zaraz gaśnie, przenosi spojrzenie na kij, który dawniej mógł być częścią proporca bądź chorągwi. Kurwa, posprzątałbyś.
Bierze w dłonie drewniane znalezisko i pieszczotliwie gładzi je palcami. Przy odrobinie siły, bo jednak wilgoć zrobiła swoje, łamie kij w pół. Zachodzi mężczyznę od tyłu, spokojnie kucając i wsłuchując się w rozczulające monologi o morderstwie. Odwraca go ku rozbitemu lustrze, które, nie pamięta by widział je wcześniej, znalazło się w drugim końcu pokoju. Zarysowują się więc dwie sylwetki, jedna rozpostarta na fotelu, na wpół żywa, blada, a za nią, choć o podobnej karnacji, to jednak bardziej w cieniu, druga. O nic nie pytają, o nic nie proszą, niczego nie wymagają.
— (…) musisz mnie zabić.
Zawsze mogę, choć teraz w mało wyszukanym stylu — przykłada homemade kołek do jego piersi, później pod podbródek; bawi się jak ten chłopiec na podwórku w podrapanych kolanach; bawi się w zakładnika z lodem na czole i złego policjanta, którego kiedyś próbowano spalić na stosie.
Znudziło mu się, wyrzuca drewienko za siebie.
Zbyt przywykłeś do wyniosłych rozkazów — komentuje sucho, wciąż kucając za jego plecami i spoglądając na ich odbicie w lustrze. — [b]Ruszyłbyś się ze mną i przypomniał sobie, jak to jest być szczeniakiem, który w końcu ma prawo naprawdę ugryźć.
Zbliża twarz do ucha mężczyzny, subtelnie liże płatek jego ucha i dodaje:
A nie rozsiadłeś się jak dziewica na chwilę po zamążpójściu — prostuje plecy, wyciąga szyję to na prawo, to na lewo i rozgląda się po biurku. — W tym burdelu znajdę jakieś szczegóły?
Przedkada papiery, łapie pojedyncze słowa, choć to głównie liczby i zdania niemające dla niego sensu.
Jarema

Powrót do góry Go down

magnes na yōkai
Obserwuje jego ścieżkę spod lśniącej wilgocią krawędzi paczki mrożonego groszku. Nawet nie chciał próbować sobie przypomnieć skąd ten groszek w zamrażarce, kto wie, może to nawet Jarema kiedyś przyniósł, może dość miał już widoku opuchniętej mordy Kotyliona z rana - lepiej na worek groszku patrzeć niż to spojrzenie zalatujące niedoszłym samobójcą.
Źrenice skupiają się na piesku, klasyczna pamiątka, jedna z niewielu rzeczy które zachował po matce. Dziwna relacja, nie miał już do niej żadnego szacunku, a jednak piesek był i stał. Czy rzucał nim w klienta? Jakby rozmyty obraz lepkiej juchy wycieranej niedbale z tej płaskiej, uśmiechniętej mordki majaczy w głowie, ale to może fatamorgana, może to już siła autosugestii białowłosego. Wzrusza więc nieznacznie ramionami.
Nie ma w nim wstydu, ale i nigdy nie było w nim go wiele - nie przywiązywał wagi do tak prozaicznych rzeczy jak kurz. Nie żył w kompletnym śmietniku bo i nie był szopem żrącym odpady. Piwnica przypominała raczej miejsce, w którym ktoś zniknął, zostawiając po sobie papierosa, który wypalił się na pusto w popielnicy, pół kubka zimnej kawy, dużą ilość książek papierzysk i wstążkę perfum, które przypominają coś, okropnie szarpią coś na krawędzi pamięci ale w taki sposób, że nie jesteś w stanie przypomnieć sobie co to takiego.
Fotel ze skrzypieniem obraca się, niby powoli ale już błędnik Kotyliona piszczy w panice, a żołądek od tego wirowania protestuje grożąc oddaniem wszystkiego co do tej pory w nim się znalazło. Było to całe nic, pół pastylki gumy na rzucenie palenia i może jakieś jabłko wczoraj - mimo wszystko nasz pełen sprzeczności esteta zaciska wargi sceptycznie, krzywiąc się z niezadowoleniem i chwytając rozpaczliwie podłokietników, szukając w nich ratunku dla zbliżających się treści żołądkowych. Nie do końca był pewien jakiej reakcji oczekiwał Jarema, że westchnie? Wzruszy się? Że kwiknie w przestrachu? Zdenerwuje się? Od tak dawna czekał na swój własny zgon, że było mu całkowicie wszystko jedno czy ten tępy kołek przebije mu komorę serca, czy rozerwie tchawicę w nieudanej próbie dekapitacji.
Obiecanki cacanki, jak zwykle zresztą. Worek z groszkiem ląduje na blacie stolika w tym samym ślimaczym tempie w jakim opadają powieki błogosławieństwem ciemności znów dając szarym oczom chwilę wytchnienia. Zimna od trzymania torebki dłoń powoli ląduje na pokrytym siatką blizn policzku, klepie go jak psa po głowie, no jak miałby go nie traktować jak psa kiedy ten go liże po uszach. Zdawkowy gest, protekcjonalny ale to i tak więcej niż zwykle. Kotylion niedotykalski. Od roku może, od kiedy wywalili go na zbity pysk z policji przestał imać się czegokolwiek. Przestał dotykać kogokolwiek jakby obrażony był i obrzydzony rasą ludzką za tę potworną niesprawiedliwość. Jakby zapomniał jak sparszywiałym przemocowcem był jako mundurowy. Teraz? Teraz posługiwał się narzędziami, butelkami, kijkami po proporcach i porcelanowymi pieskami kiedy już musiał kogoś dotknąć. Ewentualnie posługiwał się Jaremą.
- Oczywiście, mogę zająć się wszystkim sam. Wracaj do domu. - czy to zdenerwowanie? Uraza? Irytacja? Czy może zmęczenie? Wszystko co mówił brzmiało zawsze tak samo, subtelna sztuka żartów była tak subtelna, że prowadziła do sytuacji kuriozalnych - tym razem jednak nawet tej szczypty humoru w głosie, nawet kropli.
Podnosi suchą dupę z krzesła i ręką odgania od swoich cennych skarbów, notatek i książek. Burdelu, też coś. To jego wielce precyzyjny pałac myśli, labirynt skojarzeń, książki z zakreślonymi słowami, notesy pełne bełkotu których tylko on jest znawcą, w języku w którym pracuje jego głowa. Ciężkie westchnienie opuszcza jego płuca, po co mu w ogóle to wszystko skoro musi sam. Całe życie sam, jak zaczynał sam to i skończy sam. Nie umiał spowiadać się ze swoich planów ale i nigdy się nikomu nie tłumaczył i nie zamierzał tego zaczynać robić tylko dlatego, że pies domagał się rozrywki.
Skierował kroki w stronę lodówki z której wyjął nic innego, jak butelkę czegoś mocniejszego. Jak to się mówi, bez klina nie da rady.
Kotylion

Powrót do góry Go down

specjalista od ucieczek
Równia pochyła. Żeby tylko na kacu. I tak w sytuacji podobnej, ale z innym rozmówcą, już dawno wpadłby w dziki monolog, którego składowe, owszem, zaczynałyby się od logicznego i całkiem słusznego zdania, ale z chwili na chwilę przybierałyby monstrualnych rozmiarów wyrzut dotyczący wszystkiego: charakteru i ubioru mężczyzny, jego podejścia do życia (czy też nie-życia, jak woli), chujowości zadania a na końcu całej tej relacji, która powinna skończyć się na chwilę przed tym jak się zaczęła. Wie jednak, że są w tym facecie niepisane granice, a ten nie może czy nie chce ich przekroczyć. I wszystkim wokół powiedziałby, że dla hajsu, ale w tak naprawdę to sam nie wie. Paradoksalnie obawia się ludzi, którzy, tak jak on, są nieprzewidywalni przez zakopanych w głowie ludzi i zdarzenia. W rezultacie nie mówi więc nic a jedynie ciska dłonie w kieszenie spodni, żeby przypadkiem nie poprawić wcześniejszego ciosu, i spogląda na niego twardo.
Jest urażony? Raczej nie, rzadko bywa, przyzwyczaja się do ludzi i ich nawyków, do tego, że tak naprawdę to wcale nie warto i nie trzeba. Czasami tylko jakaś mętny pocisk dwubiegunowych emocji przeszywa jaremowe ciało, powoduje mdłości, które niechaciane wciskają się w brzuch i klatkę piersiową.
Musi już iść.
Zbiera się skrupulatnie, chowa rozrzucone banknoty do kieszeni, wcześniej odpowiednio je rozprostowując i układając w równym, małym stosiku. Ratuje go to na koniec miesiąca, bo od tygodnia żywi się ryżem, który jest wynikiem zbanowania jego środowych, południowych audycji w tym tandetnym, piwnicznym radio. Jebanie. Powinien już dawno zrezygnować, ale znowu - nie może, bo ta namiastka normalnych, powiedzmy, ludzi z ligi „let’s be friends”.
— Wyślij mi smsa z dokładnymi informacjami — mówi wychodząc.

z/t
Jarema

Powrót do góry Go down

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach