Droga do lasu Shimojo
by Lert Czw Lut 11 2021, 01:29

Kto zagra?
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:44

Rezerwacje wyglądów
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:30

But the darker the weather, the better the man
by Oguni Sro Sty 13 2021, 21:14

Aktualnie słucham
by Junko Wto Sty 12 2021, 21:56

Bar
by Gość Wto Sty 12 2021, 19:37

Ogrody
by Lert Wto Sty 12 2021, 18:27

Stare drzewo
by Gość Sob Sty 09 2021, 00:16

Park
by Gość Czw Sty 07 2021, 20:57


Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Życie to taki dziwny dar od kogoś z góry. Na początku myśli się, że dostało się coś wiecznego, nieprzerywalnego do tego stopnia, że nawet rzucane pod nogi kłody zdają się do przeskoczenia. Potem zaś przychodzi etap odrzucenia; chce się zwrócić prezent określany mianem „wątpliwej jakości”, a najlepiej odesłać pocztą, która notabene funkcjonuje całkiem sprawnie jak na zamknięte miasto. W końcu twój umysł orientuje się, że to nie był żaden pieprzony dar, a pożyczka. I właśnie wtedy zaczyna się próba zasłużenia na nie. Jak dziecko szuka się po omacku powodu, który nada sensu i pozwoli kontynuować to, co inni nazwaliby udręką. Sumire nigdy nie narzekała ani nie marudziła. Ten patetyczny uśmiech, którym obdarzała wszystkich wokół, zdawał się doskonale maskować ukryte wewnątrz troski i zmartwienia. Zresztą, miała sporo powodu do nich. A im dłużej żyła, tym wyraźniej widziała beznadziejność sytuacji. Mówi się, że jak pokój pozbawiony jest drzwi, można wyjść oknem. Problem zaczyna się wtedy, gdy nie ma ani jednego, ani drugiego.
 Kolejna zmiana. Już druga z kolei. Gdyby nad miastem wisiało jarzmo prawa — nie tego, które je imituje — to zapewne szpital zostałby zamknięty za powodowanie uszczerbku na zdrowiu swoich pracowników. Na razie, nie zapowiadało się na to, by ktokolwiek próbował odebrać kobiecie ten promyk, zamiennie nazywanym światełkiem w cholernie długim tunelu. Cieszyła się nim, każdego dnia dziękując za to, że wciąż może tu być.
 Miraż — tak mianem zostałoby to nazwane przez kogoś, kto pisałby jej biografię. Ale nie zostanie, bo Sumi nie była ani bohaterem, ani ciekawą postacią; ot, zwykła, przeciętna, urodą odbiegająca od wymuskanych pań ze starych czasopism, jeszcze przed klątwą. Chude, patykowate ręce i wątłe ciało nie napawało optymizmem. Zapominała jeść, przerzucając całą odpowiedzialność, za utrzymywanie jej przy życiu, na kawę. Po prawdzie nie lubiła jej smaku, zapachu również. Niemniej, zbawienna moc ów napoju sprawiała, że wciąż wciskała guzik w automacie położonym gdzieś w kącie korytarza. A ten robił to, co zawsze; zacinał się. Wtedy też należało potrząsnąć nim porządnie, a następnie sprzedać kopa w klapę, w której lądowały przekąski czy zapuszkowane napoje. Tak czy tak, była zbędna, bo ani jednego, ani drugiego, nigdy tam nie było. Tak samo, jak plastikowych kubeczków, charakterystycznych dla tego typu maszyn. Trzeba było więc przyjść z własnym; ten, który należał do Sumire, był jakby pobity, wykonany techniką kintsukuroi. Zaskakujące, że to właśnie żywica połączona ze złotem była spoiwem dla ceramiki, ale, bądź co bądź, to przecież sztuka, a jej się nie ocenia, tylko przeżywa.
 Następne kroki poczyniła ku recepcji. To właśnie tam znajdował się dziennik z pacjentami i kolejny, przeznaczony na raport z obchodu. W normalnej sytuacji robiłby to lekarz, ale tych niestety było jak na lekarstwo. Napełnione niemal pod sam koniec szyjki naczynie trzymała oburącz tak, by żadna kropla nie spotkała się z zimnymi kafelkami wyłożonymi na podłodze szpitala. Nikt ich nie sprzątał ani nie przecierał szmatką. Mimo wszystko zdawały się w całkiem dobrej kondycji. Szkoda to psuć z winy nierozwagi.
 Dotarłszy do auli, uniosła nos zza czarki, jak gdyby spodziewając się tego, co nastąpi. Albo to zwykła przezorność i strach przed tym, że jej pijany mąż wpadł na pomysł odwiedzenia szpitalu. Bynajmniej z racji choroby, które miewał niezwykle rzadko; „złego diabli nie biorą”.
 — Potrzebuje pan pomocy? — zapytała, odkładając kubek na blat znajdujący się przy siedzeniach. Z tej pozycji nie widziała twarzy ani tym bardziej przodu nieznajomego. Pewne było to, że jest mężczyzną i jest tu z jakiegoś, jeszcze jej nieznanego, powodu. Tego też dnia miała na sobie charakterystyczny fartuch z rękawami uciętymi w połowie, pod nim zaś ściśle przylegającą koszulkę na długi rękaw. Dziwne, w pomieszczeniu było ciepło, można pokusić się o stwierdzenie „gorąco jak w piekle”. Cóż, była widocznie szczupła, może to czynnik decydujący. Kto wie.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Ceramiczny kubek skończyłby rozbity na posadzce, gdyby nie krótki impuls nakazujący jego odłożenie. Dopiero teraz dostrzegła malujący się na koszulce szkarłat. Tak, to zdecydowanie była krew. Ale nie taka, która powinna alarmować. Oczy Sumire rozszerzyły się nienaturalnie, a w mózg uderzyła ostra strzała strachu. Bynajmniej nie chodziło o obrażenia, które prezentował mężczyzna, bo te widywała częściej niż rzadziej, częstokroć na własnym ciele. Nie, to nie było powodem do obaw. Był nim natomiast on; wysoki, postawnie zbudowany, sprawiający wrażenie niezrównoważonego z raną wskazującą na postrzał albo dźgnięcie ostrym narzędziem. Zamarła na chwilę, napinając się jak struna, w obawie przed ewentualnym atakiem. Nie trudziła się o postawę obronną. Choćby miała najbardziej odważne serce i plan, nie miałoby to znaczenia w obliczu siły, jaką dysponował „pacjent”. Mogła przewidzieć jej wymiar, w końcu miał sylwetkę podobną do tej, którą posiadał Akira. Co gorsza, wydawał się trzeźwy i naszpikowany adrenaliną. Zapewne tylko dzięki niej wciąż trzymał się na nogach. 2+2, wynik jasny. Nic, tylko złożyć ręce do modlitwy i błagać o litość. Właśnie tak miała dokonać żywota? Cholernie niesprawiedliwe. Wzięła oddech. Jeden, drugi. Ułamki sekund odchodziły bezpowrotnie, podczas gdy Satō próbowała odzyskać wewnętrzną równowagę. Na jej twarzy nie malowało się nic szczególnego. Wyglądała zupełnie tak, jakby obrażenia tego typu były dla niej chlebem powszednim. Kąciki ust nie uniosły się ani o milimetr. Jedynie oczy, te cholerne zwierciadła duszy, dawały wgląd w skryty za woalem przerażenia umysł.
 Spuściła głowę, mimowolnie przypominając sobie prelekcje z policjantami. Uczyli ich, praktykantów, nie tylko jak się bronić — co w tym przypadku było cholernie nieprzydatną informacją — ale też tego, jak postępować z napastnikiem. Tak długo, jak nie usłyszała gróźb, nie zamierzała panikować. Choć po prawdzie była całkiem blisko tego stanu. Adrenalina wypełniała żyły Sumire. Gdyby zaczęła uciekać, być może zdołałaby zgubić go po paru kilometrach. Zaskakujące, że ktoś będący na bakier ze sportem mógłby przebiec taki dystans. A to wszystko dzięki hormonowi zwierzęcemu, pierwotnemu.
Szybkim krokiem skierowała się do stojących w rzędzie wózków inwalidzkich i pochwyciła jeden z nich.
— Proszę usiąść — powiedziała, będąc już tuż obok niego. Nie podniosła głowy, tkwiąc wzrokiem w rączkach wózka inwalidzkiego. Jeśli miał zamiar ją zaatakować, to zapewne dopiero wtedy, gdy go opatrzy. Chyba nie jest tak głupi. Chyba. W końcu, po co miałby przychodzić, jeśli nie po ratunek? Ofiar mógł szukać wszędzie. Zaciskając dłonie na stalowych rączkach, powtórzyła „prośbę”. Mężczyzna nie wyglądał na takiego, który pozwoli się wieźć, ale nie miał wyboru. Sumire nie chciała ryzykować zasłabnięciem, był zbyt ciężki, by mogła go podnieść. Mimo wszystko, kim by nie był, wciąż potrzebował pomocy, a ona zwykła pomagać nawet swoim oprawcom i tym, którzy zdają ból. Pieprzony ascetyzm. Najchętniej wykrzyczałaby światu, że ma cholernie dość swojego gołębiego serca. Nawet gdyby się odważyła, to pewnikiem już po chwili zaczęłaby żałować, orientując się, że straciła swój cel.
 Niemniej, utracenie powodu do życia musiało poczekać. Brunetka ruszyła wraz z pacjentem do jednej z salek. Parę mocniejszych pchnięć pozwoliło, by wprowadzić wózek w ruch. Spuchnięte żyły na dłoniach kobiety wskazywały na to, że nie jest ani pierwszym, ani ostatnim pacjentem, którym musi zajmować się sama. Zresztą, można dojść do tego drogą dedukcji. W szpitalu było pusto, brak było tak i pielęgniarek, jak i lekarzy. Dziwne, że instytucja ta wciąż funkcjonowała.
Pozbawiona drzwi aula od razu przywitała swych gości jasnym światłem o zimnej barwie. Tak jasnym, iż drażniła oczy przyzwyczajone dotąd do półmroku panującego w poczekalni. Zapewne kwestia oszczędności. Sumi pchnęła wózek tak blisko łóżka, jak to tylko było możliwe. Wykręciła nim z wprawą godną mistrza, zatrzymując go dopiero wtedy, gdy uplasował się bokiem względem łoża. Usunęła podłokietnik, zsuwając go ostrożnie na krawędź wózka, następnie ustawiła pod skosem.
— Teraz obejmie mnie pan ręką, za plecami — poinstruowała. Blokując kolanami stawy Utamary, napięła wszystkie mięśnie i przeniosła go na pościel, wciąż pachnącą świeżością. Luksus, jeśli rozejrzeć się po szpitalnym wyposażeniu. Jej głos drżał, choć za wszelką cenę starała się to ukryć. Nie zadawała zbędnych pytań, przede wszystkim w obawie przed rozzłoszczeniem mężczyzny. Nawet wtedy, gdy kątem oka obadała jego twarzy, wydała jej się całkowicie obca. Sięgnęła do szafki, znajdującej się po boku leża, wyciągając z niej rękawiczki. Ich sterylność można podać w wątpliwość, ale pewnie nie miała wyboru.
 Dłońmi ostrożnie sięgnęła ku bluzie, unosząc ją wraz z koszulką, następnie zdjęła prowizoryczny opatrunek. Wyglądał jak ten, który założyłby średnio rozgarnięty pięciolatek. Chwilę wpatrywała się w ranę, jak gdyby obliczając jego szanse na przeżycie. Rana, jak się okazało postrzałowa, nie była groźna, ale z całą pewnością wymagała oczyszczenia i opatrzenia, jeśli nie szycia.
— Ma pan szczęście — rzuciła cicho, choć nie spodziewała się odpowiedzi. W następstwie tych słów delikatnie dotknęła pulchniejącej rany palcami. Broczyła krwią jak to rana. Przez nitrylową powłokę przebijało się ciepło. Przyjemne, kojące ból. Choć i chłód, zapewne, sprawdziłby się w tej roli znakomicie. — Najpierw oczyszczę ranę, nigdy nie należy to do czynności przyjemnych, ostrzegam. Krwawienie nie zagraża życiu, choć wygląda groźnie, ale zaniedbane mogłoby stanowić problem — podczas tłumaczenia ponownie sięgnęła do szafki, wyciągając wodę w specjalnym, plastikowym pojemniku. Przechyliła go nad raną, nie dbając o moczącą się odzież. To nie było ważne. Następnie sięgnęła po gazę i środek antyseptyczny. Namoczyła materiał i przyłożyła do rany, ciągnąc nim od środka do zewnątrz. — Waga i wzrost? — zapytała, kierując dłoń w to samo miejsce, co poprzednio. Kolejny ładunek gaz wylądował na pościeli, gotów do opatrzenia, które nastąpiło chwilę później. Skrzętnie ułożony pakunek zabezpieczyła bandażem tak, by nic się nie zsunęło. Tak, zdecydowanie wyglądało to lepiej, niż to „coś”, co sam zainstalował.

z/t
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Budzik. Drzemka. Znowu budzik. Pobudka. Praca. Dom. Kłótnia. Sen. I znowu… Budzik. Drzemka. Budzik…
 Dni zlewały się w jedną, bezkształtną masę cuchnącą kloaką. Nie było w nich już nic pięknego czy intrygującego. Po prawdzie przerażały szpetotą. To nie yokai były straszne. Straszne zaś było to, że to wszystko wcale jej się nie śniło. Ilekroć ciągnęła za skórę naciągniętą na nadgarstek, tylekroć wciąż widziała to samo; bezkres porażek sunących raz za razem niczym mroczny przemarsz żałobników. Brakowało tylko trumny. Zastanawiała się, czy wyglądałaby w niej równie dostojnie co żołnierz. Przecież też nosiła mundur. Byle jaki, potargany, ze starymi, niemożliwymi do doprania, plamami, ale mundur. Najważniejszym pytaniem było jednak to, jak głęboko kopie się grób. Całkiem możliwe, że gdyby zrobili to zbyt płytko, pijany Akira zapomniałby o tym, że trupy nie mają duszy i odkopał jej kości, wymagając, by wróciła do swoich obowiązków. Zaryzykowałaby stwierdzenie, że to groteska, ale całkiem realna i możliwa.
 Ręką sięgnęła do okna i otworzyła je na rozszerz. Cała sypialnia cuchnęła papierosami i pieprzonym smutkiem. Na dworze, dla kontrastu, było jasno, a słońce coraz śmielej wyłaniało się zza nocnych chmur. Zaskakujące, biorąc pod uwagę porę roku. Ciekawe, czy on też je widział. Nie, nieistotne. Wychyliła głowę, chcąc złapać choćby jeden z jego promyków. Naprawdę dobrze byłoby poczuć odrobinę ciepła, nieistotne od kogo i od czego. Najwidoczniej gazowy olbrzym nie gustował w kobietach po dwudziestce z potarganych włosach i zaschniętą krwią przy nosie, bo już po chwili poczuła, jak zamiast czułego uścisku, po ciele przechodzi ją mróz. Grudzień, tak miał na imię. Pociągnąwszy nosem, odeszła od framugi.
 Stojąc pod prysznicem, łapała lodowatą wodę w rozchylone usta. Dreszcze rozchodziły się po jej plecach, krążyły wokół miednicy, by ostatecznie skończyć na stopach. Taka mroźna kąpiel dobrze działała na krążenie i opuchlizny, ale to syzyfowa praca. One nigdy nie traciły swojego fioletowego blasku. Ba, na każdy siniak, który znikał, pojawiały się dwa nowe. Może to ukryta metafora ożywiona za pomocą Hydry lernejskiej. Taka w wydaniu małżeńskim. Jeśli okazałoby się, że to prawda, to mogłaby zacząć dziękować Akirze za oparzenia. Tak przecież Herakles zgładził monstrum. Znaczy, nie do końca, na liście „do zrobienia” brakowało zakopania głowy, ale na to miał jeszcze sporo czasu. Nic straconego.
 Na tyle, w jakim stopniu pozwalało rozbite pięścią lustro, obejrzała swoją twarz. W tym też momencie zrozumiała, że Matsuno miał pełne prawo patrzeć na nią w ten sposób; nie wyglądała ani zalotnie, ani kobieco, tak jak zwykli tego oczekiwać mężczyźni. Podkrążone, zaspane oczy i ponury grymas nie poprawiały sytuacji. Dzień jak co dzień. Zewnętrzną stroną dłoni przetarła po strużce krwi. Zaschnięta, no tak, nie zejdzie tak łatwo. Chwyciła za watę, znajdującą się w szafce pod umywalką i namoczyła ją w ciepłej wodzie. Ponownie przetarła nią po nozdrzu. Tym razem zeszło szybciej i bez zbędnego pocierania. Pierwszy sukces dnia, warte odnotowania.
 Ostatni raz przyjrzała się zniekształconemu odbiciu. Głównie po to, by przypomnieć sobie, jak się uśmiechać. Później, trzymając bambusową szczotkę, wycisnęła z tubki białą papkę. Prawo-lewo. Góra-dół. Splunęła do zlewu, obserwując, jak strumień wody zmywa bladoróżową pastę – zawsze za bardzo przykładała się do szczotkowania zębów. Poranna higiena nie mogła też trwać zbyt długo, wiązała się bowiem z podejrzeniem, że Sumire dba o siebie bardziej, niż to potrzebne. Dlatego, bez zbędnego przeciągania, naciągnęła na swoje nagie ciało szlafrok. Dobrze wyłapywał wilgoć, więc i ręcznik nie był potrzebny.
 Ostrożnie i cicho skierowała się ku kuchni. Już nie ciągnęła nogą, więc było prościej. Wzięła informator leżący na blacie. Przeczytała imię i nazwisko, literka po literce. Chciała sobie przypomnieć, jak się nazywa, a na pewno miała jakieś dane personalne poza „wywłoka”. Każdy je miał, coś w końcu trzeba było wyryć na nagrobku.
 Przejdźmy dalej, bliżej szafy w salonie, z której wyjęła bieliznę, spodnie i koszulkę o rozmiar za dużą. Dziwne. Ostatnim razem pasowała. Długa ta wędrówka do „lepszych czasów”, nawet schudnąć można. Nie myślała o tym zbyt wiele, podwinęła jedynie rękawy. I tak nikt nie zauważy. Wystarczy robić to, co zawsze; uśmiechać się, doradzać, wspomagać. Ale tego właśnie chciała, być prawą ręką pacjentów. Choć określenie „proteza” byłoby w tym miejscu właściwsze. Niemniej, chciała być już na miejscu. To, co zdążyła przewidzieć, jeszcze w dzień skręcenia kostki, spełniło się, choć w lżejszej, niż zakładała. Musiała wrócić do pracy, chciała zrobić to już po tygodniu, tylko ordynator nie wyraził zgody. Zasadnie, jeśli wziąć pod uwagę jej stan fizyczny. Psychiczny zresztą też, ale tego akurat nie znał. I dobrze. Wtedy powrót trwałby dłużej.
 Do pracy szła tą samą drogą, co zawsze. Znała ją na pamięć. Tak zresztą, jak i całe miasto. Mogłaby stracić wzrok i wciąż umieć się po nim poruszać. Póki jednak to, mijała rządy domów, wciśniętych między siebie jak chusteczki do nosa. Wszystkie wyglądały identycznie albo to tylko wrażenie. Nie rozglądała się przesadnie, bezustannie robiła krok za krokiem, przytrzymując płaszcz pozbawiony guzików.
 W izbie pachniało sterylnością. Ten zapach zawsze przywoływał dużo wspomnień. Teraz już za dużo. Ukradkiem spojrzała na skrzętnie ułożone wózki. Głównie na ten, który miał czarne rączki i niebieską ramę. Nie w sposób go zapomnieć. Wózka, Matsuno. Cholera, obu. Przygryzła usta, odwracając się napięcie. Ile czasu minie, nim całkowicie o nim zapomni? Może rzeczywiście powinna była udać się do świątyni i błagać bóstwa o odebranie pamięci. Wątpliwe, że spełniliby jej prośby; splamiła sakrament małżeński, nadmiernie myśląc o innym mężczyźnie. Nie miała prawa prosić o cokolwiek.
 Skierowała się do pokoju socjalnego. Był pusty jak zwykle. Pośpiesznie przywdziała odzież pracowniczą. Ostatnie spojrzenie na zegar – 6, w sam raz. Z położonej na blacie torby wyjęła identyfikator, a tak przynajmniej czuła pod palcami. Złapała go w obie dłonie, szukając zawieszki. Nie było jej. Zgubiła się? Wyciągnęła zawiniątko, wygnieciony papierek. Zmrużyła oczy. W jednej chwili wszystko wróciło. To, co tak bardzo chciała wyprzeć ze swojej świadomości, ukrywając w nieużywanej torbie, tylko czekało, by zostać wyprostowane. Chciała to zrobić, zadzwonić, przeprosić. Tylko to już nie miało większego znaczenia. Odruchowo wcisnęła paragon do kieszeni fartucha i wyszła z pomieszczenia. Zakaz pamiętania, przy jednoczesnym lęku przed zapomnieniem – wybrałam dla siebie zdradliwą ścieżkę.
 Obeszła sale, by upewnić się, że z pacjentami wszystko w porządku. Godzinę poświęciła na karmienie pani Yamada. Miała dobry dzień. Co prawda, jej funkcje motoryczne były mocno ograniczone, ale wydawała się spokojna. Może to zasługa słońca, choć bardziej możliwe, że podano jej leki uspokajające. Czyżby znów wykrzykiwała imię swojego syna? Sumire nie znała tęsknoty za dzieckiem, nie miała własnych, ale rozumiała jej ból. Każdy niósł swój krzyż. Westchnęła ciężko, ułożywszy ją do snu. Kobieta lubiła spać po posiłkach. Ponoć kiedyś każdy tak robił, a przynajmniej tak wynikało z historii, które opowiadała, nim jej umysł ugiął się pod naporem choroby. Sato znała zwyczaje wszystkich tych pacjentów, którzy byli w Szpitalu co najmniej dwa razy. Zawsze starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z ich rutyny; to ułatwiało pracę nie tylko jej, ale i im. Bo życie było pracą. Ciężką i niewdzięczną.
 Około siódmej przeszła przez drzwi magazynu, by skontrolować ilość leków. Znów uderzyły ją wspomnienia. Potargała dotychczas ułożone włosy. Kilkucyfrowy numer wbił się w mózg Sumi niczym ostrze włóczni, dotknął miejsca, które nazywało się „pokusa”. Przeklęła pod nosem, co się nie zdarzało od dekad, i chwyciła za papier w kieszeni. Rozprostowała go na jednej z szafek, kolejno wpisując liczby w pole wiadomości. „Przepraszam” wydawało się zbyt dziecinne. Jeśli przepraszać to wtedy, gdy obiecuje się poprawę. Ona nie mogła mu tego zapewnić. Skasowała jedno jedyne słowo, jakie napisała, by zaraz zastąpić je kolejnymi i zrobić z nimi dokładnie to samo, co z poprzednikami. Wszystko to, co wystukiwała palcem, było głupie. Chciała odpuścić i skupić się na wyrzuceniu go z pamięci, ale nie potrafiła.
 Wysłane. Tylko tyle i aż tyle. To, czy zjawi się w szpitalu, czy nie – na to już nie miała wpływu. Tak samo na to, czy zrozumie prawdziwe znaczenie SMSa. Pozostawało jej trwać w nadziei mieszającej się z wściekłością, że znów zobaczy jego twarz. Tę samą, która potrafi ją przerazić i uspokoić w jednym momencie.
 Wróciła do pracy. Czas mijał szybciej, gdy przeznaczało się go na coś produktywnego. Minęła godzina, druga, a w końcu trzecia i czwarta. Skrzynka odbiorcza pozostawała pusta. Sumire odniosła wrażenie, że sprawdziła ją z milion razy. Czasami wydawało jej się, że nadeszła odpowiedź. Nic z tego. Cisza. Cóż, tego mogła się spodziewać. Nie była zła. Zwlekała tak długo, że na pewno zdążył o niej zapomnieć. Wygrał ten pojedynek. Szkoda, że nie mogła mu pogratulować. Ten ostatni raz, w lepszych okolicznościach, bez pozostawienia cierpkiego smaku w ustach.
 A jeśli mowa o smaku… Kawa. Potrzebowała kawy, by dociągnąć do końca, i tak skróconej, zmiany. Przeszła korytarzem do zepsutej jak zawsze maszyny. Po chwilowej walce z diabelskim urządzeniem udało jej się zdobyć kubek ciepłego napoju. Z nim też skierowała się do izby przyjęć, by uzupełnić kartoteki. Brzmi znajomo, huh? Szła, skupiona na tym, by nie rozlać cieczy, zupełnie jak za pierwszym razem. Wzrok kobiety pozostawiał utkwiony u sklepienia kubka. Zatrzymała się. Zapach. Nie pachniało już sterylnością. Pociągnęła nosem. To nie kawa, ona była bardziej ziemista, nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Odruchowo uniosła głowę, chcąc zlokalizować to, skąd pochodzi dziwnie znajoma nuta.
 On. To jego perfumy. Zastygła, nie wiedząc, co właściwie powinna powiedzieć stojącemu od niej w odległości pół metra Matsuno. Rzeczywiście, mały fuck-up, mogła, chociaż zaplanować jakąś mowę, której sensu i składni i tak by zapomniała. Stała więc z kubkiem kawy w dłoni, wpatrzona w jego sylwetkę jak cielę na malowane wrota i… Milczała. Zupełnie jak wtedy.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

— Wiadomość? — powtórzyła niepewnie, zupełnie tak, jakby nie wiedziała, o co chodzi, jakby nie ona ją napisała. Po chwili oprzytomniała, łapiąc się na tym, że nie może przedstawić mu żadnego logicznego argumentu, dla którego miałby się wstawić w szpitalu. A przynajmniej takiego, który ukrywałby prawdziwy powód. Tego nie przemyślała, jakby zakładając, że nie przyjdzie. To z pewnością byłoby dla nich lepsze; oszczędziłoby problemów i niepotrzebnej nadziei. Trudno, „stało się”, trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło. Niemniej, gdyby wszystkie alkohole miały równie słodki i kwiatowy smak, zapewne w Oguni mieszkaliby sami alkoholicy.
 W jej głowie, przez te parę sekund, pojawiło się milion myśli, wyjaśnień i tłumaczeń, które mogłaby wypowiedzieć przez rozchylone usta. Usilnie próbowała odnaleźć choćby jeden asumpt, który miałaby sens. Balansowanie między sercem a umysłem jest trudne. Naprawdę. Nadszedł czas, w którym musiała wybrać między tym, co czułe i przyjemne, a tym, co jest łatwe i dobrze znane. Może szczęście wcale nie tkwiło w podejmowanych decyzjach, tylko w iluzji, udawaniu, że cokolwiek by się nie działo, zawdzięczamy to losowi i słusznym wyrokom boskim. Chciała wierzyć, że wysłany przez nią SMS był tak naprawdę fatum, które, niezależnie od okoliczności, podążałoby za nią, podobne cieniowi. Świadomość tego, że intencjonalnie wystąpiła przeciw własnemu mężowi, wydawała się zbyt obca i niewiarygodna. Nie była pewna, czy wciąż można przyjmować, że jest dobrą osobą. Naturalnie, z moralnego punktu widzenia, odtrącenie kogoś, kto skazuje nas na cierpienie katuszy, wydaje się uzasadnione i naturalne, lecz zabójstwo małżeństwa podobne jest dźganiu nożem w pierś złodzieja. Choć pozornie uwalniasz świat od jednostki zła, tak naprawdę zarażasz się nim. Na to niestety nie ma lekarstwa ani usprawiedliwienia. Nie zamierzała więc oszukiwać samej siebie. Przyznała się do winy, do tego, że nawet wtedy, na cmentarzu, nie chciała, by odszedł, by płomień ciepła, który ją ogrzewał, nie zniknął. Ale nie była ryzykantką, zatrzymała tę dygresję w gardle. Chyba właśnie to miał na myśli Shakespeare w „Romeo i Julia”. Sumire wciąż pamiętała słowa, które przeczytała w ów książce, mając niewiele ponad dziesięć lat. „Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny; Są one na kształt prochu zatlonego, Co wystrzeliwszy gaśnie. Miód jest słodki, lecz słodycz jego graniczy z ckliwością i zabytkiem smaku zabija apetyt…” Zaskakujące, że nawet po ponad czterystu latach, ten archetyp uczucia wciąż się powtarzał. William był albo mądry gościem albo kosmitą z wielką, szpiczastą głową, który poznał i zapisał to, czego nikt nigdy nie ośmieliłby się wypowiedzieć na głos.
— Ah, tak — mruknęła w końcu, po niespełna pół minucie. — Chciałam sprawdzić, czy z raną wszystko w porządku. Czy dobrze się goi… — To jedyne, co przyszło jej do głowy. Gdyby rzeczywiście mówiła prawdę, zamiast „leków”, napisałaby „wizyta kontrolna”. Wstydziła się przyznać, że pierwotnie chciała go okłamać; wypalić z historią o pomylonym numerze i udawać, że choć strzeliła, to pocisk zaniosły bóstwa. Istniało milion sposobów, żeby stwierdzić, że Sumire kłamie. Wcale nie musiał zadawać niewygodnych pytań, czy zapędzać w kozi róg. Wystarczyło, że wbił się w nią tymi ciemnymi oczami, przenikając duszę i wszystkie zakamarki umysłu, by jej serce zaczęło pompować krew z prędkością szkap wyścigowych wprost do mózgu. A ten, w ostatniej chwili, odwołał fałszerski komunikat, zamieniając go na wymówkę średnio rozgarniętego pięciolatka. Miała nadzieję, że uchroni się przed pogardliwym spojrzeniem, którym zazwyczaj patrzy się na kapryśne dzieci. Bo czym innym można byłoby nazwać to, co właśnie robiła? Nikt, nawet pieprzony Shakespeare nie odnalazłby śladu rozsądku w działaniach Satō. Bo go po prostu nie było. Nie istniał, podobnie jak instynkt samozachowawczy, którego resztki zużyła na napisanie zaszyfrowanej wiadomości.
— Pomyślałam, że sam nie zgłosisz się na kontrolę — wyznała, podchodząc bliżej i odkładając kubek na blat recepcji. Nieumyślnie zapomniała o zwrocie grzecznościowym, który dawał pozorny dystans. Cholera. Wszelkimi siłami, jakimi dysponowała, starała się zakryć to, i coraz mocniej trzęsące ręce. Przez mijające minuty – przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent tych minut – po prostu nie wiedziała, jak i dlaczego ich nitki się ze sobą wiążą. I nie ma w tym niczego złego. Robiła coś dobrego, a zdarzało się coś złego. Robiła coś złego, a wydarzało się coś dobrego. Nic nie robiła, a wszystko wybuchało. Łączący ich sznurek zawiązano na supeł, którego nie w sposób zerwać. Ich istnienia były teraz złączone i nie mogli już od siebie uciec, tak samo, jak nie można było tego zrobić przed przeznaczeniem. — To jak? — zapytała drżącym głosem, nerwowo przekręcając obrączkę, która wciąż zdobiła jej palec. Chudy i przeraźliwie kościsty palec. Tak, zdecydowanie była szczuplejsza, niż dwa tygodnie temu.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach