Droga do lasu Shimojo
by Lert Czw Lut 11 2021, 01:29

Kto zagra?
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:44

Rezerwacje wyglądów
by Wolf Sro Sty 13 2021, 21:30

But the darker the weather, the better the man
by Oguni Sro Sty 13 2021, 21:14

Aktualnie słucham
by Junko Wto Sty 12 2021, 21:56

Bar
by Gość Wto Sty 12 2021, 19:37

Ogrody
by Lert Wto Sty 12 2021, 18:27

Stare drzewo
by Gość Sob Sty 09 2021, 00:16

Park
by Gość Czw Sty 07 2021, 20:57


Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Cóż, względy estetyczne placówki medycznej już dawno poszły na łeb, szyję, że o psach nie wspomnę. Najwyraźniej rodom szkoda było pieniędzy na dofinansowanie czegoś tak istotnego, jak punkt, w którym mogą się leczyć. Być może liczyli na to, że wystarczą modlitwy do bóstw i ofiary. Gówno prawda. Ludzie będą umierać na pospolite choroby tak samo, jak i na te, które przynoszą yokai, a zmowa milczenia i udawanie, że wszystko jest w porządku, może tylko to pogorszyć. Nic więc dziwnego, że chętnych do pracy w szpitalu było niewielu; pieniądze nie rekompensowały ryzyka i trudu, jaki należy włożyć w opiekę nad najstarszymi. Oni wciąż pamiętali czasy sprzed katastrofy, byli cennym źródłem informacji, a przede wszystkim ich wiedza, pozyskana z ksiąg wielu narodów, była obszerniejsza niż ta, którą ktokolwiek w Oguni mógłby posiąść. Takie sprawy docenia się z czasem. Dojrzewa do tego, by widzieć coś więcej, niż czubek własnego nosa. Życie nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy żyje się dla innych. Chyba tylko bycie „potrzebnym” odtrącało Sumi od liny.
 Ciemnowłosa powoli zdawała się godzić ze swoim losem. Tym, że wkrótce po opatrzeniu zostanie zabita, w najlepszym przypadku ograbiona z praw do własnego ciała. Nie był tutejszy. To pewne. „Turyści” pojawiający się w mieście byli albo głupi, albo wręcz przeciwnie – zbyt mądrzy, by uciekać tam, gdzie ryzykują złapaniem. Tutaj byli bezpieczni. A przynajmniej tak długo, jak nie poćwiartują okolicznej kwiaciarki i nie wykradną dziecka z szanowanego rodu. To, co dzieje się w Oguni, zostaje w Oguni. O informacjach z zewnątrz też nie ma mowy. Taka rzeczywistość miasta będącego ostoją dla wszelakiej, czarnej masy społeczeństwa. A mu szczególnie źle patrzyło z oczu. Miał w nich szaleństwo, rozwścieczonego demona gotowego wbić w gardło trąbkę i uczynić ze swej ofiary przerażającą rzeźbę tryskającą krwią niczym pieprzona armata. Był inny, niż turyści, którzy zwykli przymusowo osiedlać się w miasteczku. Cuchnął złem i spokojem tak nierealnym, że aż mrocznym. Nic więc dziwnego, że Satō czuła się zagrożona; nie miała siły, by odeprzeć ewentualne ataki, ani nikogo, kto mógłby jej pomóc. Przecież pani Yamada, staruszka spod 10, raczej nie wstanie o własnych siłach i nie rzuci się na mężczyznę. Ba, nie wstałaby nawet z asystą. A nawet jeśli, to umysł pochłonięty przez alzheimera nie pozwoliłby na rozpoznanie dobra i zła. Działała jak pięciolatka z amnezją dziecięcą.
 Odpowiedź mężczyzny szybko została zanotowana w dzienniczku, wyjętym z kieszeni fartucha. W normalnej sytuacji zapytałaby o dane w typie nazwiska, czy imienia. Prowadzenie kart pacjentów było równie istotne, co samo leczenie. W tym jednak przypadku powstrzymała się od papirologii. Był nieprzewidywalny, zachowywała więc pozory normalnej wizyty tak bardzo, jak to było możliwe.
— Bywają i takie dni — odparła, niemal zmuszając się do odpowiedzi. Co bardziej pyskate osoby posiliłyby się o stwierdzenie, że jest jebanym gburem, niedoceniający tego, co robi personel. Niemniej, Sumire wolała z tego zrezygnować. Głównie z uwagi na własne bezpieczeństwo. — Nie jest pan stąd, prawda? — To nie było pytanie, raczej stwierdzenie. Ot, rzucone w celu wzbudzenia w nieznajomym poczucia więzi i bycia zrozumianym. Tak zresztą kazali robić policjanci z okolicznej komendy, ówcześnie zaznaczając, by wykazać się w tym inteligencją. To właśnie robiła Sumi; grała w szachy, przesuwając kolejne pionki do przodu. Te mniej znaczące poświęcała, by dać możliwość na „atak” tak i gońcem, jak i hetmanem. Umiejętność lawirowania słowem opanowała do perfekcji. Tego nauczyło ją małżeństwo; posłuszeństwa i uległości. Jakoś tak już jest, że kobieta mimowolnie staje się własnością swego lubego. Ani to dumne, ani też szczytne, ale tak jest i już. Nie zapowiada się zresztą, by cokolwiek miało się w tej sprawie zmienić. Oguni zaliczało regres, nie progres; ofiary z ludzi, aranżowane małżeństwa i rody. Jakby spojrzeć na tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty, to zdawał się on bardziej „ludzki”, niż dwa tysiące dwudziesty.
— Za chwilę wrócę z lekami, proszę odpoczywać — poinformowała, podchodząc do zlewu. Każda sala miała własny, choć wodzie płynącej z kranów daleko było do czystej, to było to lepsze, niż nic. Zdjęła rękawiczki i podciągnęła rękawy, które skrywały poparzenia; począwszy od mniejszych przypaleń, poprzez te bardziej rozlane, aż do płytkich, w większości zabliźnionych. Dokładnie wymyła dłonie, po czym natychmiast ściągnęła rękawki, i założyła obrączkę. Potem wyszła. Ot tak, po prostu, zamykając za sobą drzwi, choć wcześniej wszystkie były otwarte. Włącznie z tymi, w których znajdowali się pacjenci. Dziwny zabieg.
 Gdy już znalazła się poza salą, poczuła, jak nogi jej miękną. Stres nigdy nie był jej sprzymierzeńcem. A tym bardziej ten, który wywołany był obawą o własne życie. Psie, ale życie. Plecami przylepiła się do ściany, tak, by utrzymać równowagę. Wtedy też zrozumiała, że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to zadzwonić do miejscowego komisariatu. W końcu tylko policja ma dostęp do broni. Kto inny mógłby do niego strzelić? Czy to logiczna podstawa, by ich wzywać? Co, jeśli okaże się, że sam do siebie celował, tylko nie tym nabojem co trzeba. Uznając powody, o których wspominano wyżej, za zasadne, wyciągnęła telefon. Cicho, na tyle, by podejrzany typek nic nie usłyszał. A echo niosące się po szpitalnych korytarzach potrafiło być utrapieniem. Palcem przesunęła po przycisku blokady. Z sercem w gardle oczekiwała rozbłysku ekranu. Tak się nie stało. Bateria padła trupem.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Atmosfera panująca w szpitalu była napięta. Zresztą, Utamara wcale nie sprawiał wrażenia, jakby chciał, by stan ten ustał. Wręcz przeciwnie; swoją tajemniczością, małomównością i rozszalałym wzrokiem potęgował go raz za razem. Jego twarz była całkowicie obca. Tu nie chodzi nawet o to, że nie był stąd. On po prostu nie istniał w społeczności Oguni. To małe miasto, nie w sposób się ukryć czy uciec przed jego mieszkańcami. Żywymi lub nie. Brak wiedzy o przeszłości mężczyzny, czy choćby jego usposobieniu, sprawiał, że nie potrafiła mu zaufać. Całkiem prawdopodobne, że gdyby okazał się kobietą, nie snułaby podejrzeń. Chciała wierzyć, że przybysz nie zrobi jej krzywdy. Chciała naprawdę mocno, ale nie potrafiła dać wiary, że ot tak, ktoś bez powodu strzelił do niego z naboju obezwładniającego. Broń to nie zabawka. Policjanci z całą pewnością nie mierzą do byle kogo. Musiał zrobić coś, co zmusiło ich do tegoż ruchu. Mniej lub bardziej brutalnego. Szczegółów wolała nigdy nie poznać. A z całą pewnością mógł ją zaszlachtować. Ot tak, choćby tu i teraz, bez świadków i konsekwencji. Kamery, straszące z każdego rogu były stare, a większość z nich nie działała. Utamara nie wyglądał na głupiego, zapewne domyślił się, że nic nie hamuje go przed ewentualnymi czynami, które zaplanował. O ile jakieś zaplanował.
 Sumire czuła się bezsilna, bezbronna. Co mądrzejsi, pozbawieni empatii, uciekliby ze szpitala i osobiście skierowali się na komisariat. Ją zaś przerażała myśl, że podczas tej gonitwy za funkcjonariuszami, ktoś z pacjentów mógłby nagle mieć zapaść, wymagać reanimacji. Kto by im wtedy pomógł? Odpowiedź nie byłaby żadnym zaskoczeniem — Nikt. Już wtedy, na samą myśl, miała wyrzuty sumienia, tym większe, jeśli okazałoby się, że mężczyzna jest nieszkodliwy i ot, zagubiony w przeklętym miasteczku. Niejednokrotnie zresztą turyści szaleli i odkładali na bok zdrowy rozsądek, gdy dowiedzieli się o tym, że drogi powrotnej już nie ma. W takich też momentach Sumi zastanawiała się, czy na „zewnątrz” rzeczywiście jest lepiej, czy jest tam coś, za czym warto aż tak gonić. Jeśli ona mogłaby uciec, to z pewnością by to zrobiła; mogłaby zdjąć wiążące ją kajdany małżeństwa, zaszyć się gdzieś na północy, w małym miasteczku, żyć szczęśliwie i bezpiecznie. Nie wydawało się jednak, by ta kwestia była warta przemyśleń. Nie zapowiada się, by yokai nagle odpuściły, by klątwa zniknęła. Przyszło jej żyć w takim, a nie innym miejscu i, czy chciała, czy nie, musiała się z tym pogodzić.
 Tak samo, jak z konsekwencjami tego, co zrobiła. Mogła to przewidzieć, ale założyła, że tak jak w poprzednich przypadkach, pacjent posłusznie pozostanie w łóżku. Oh, co za głupota. Uświadomiła ją sobie dopiero wtedy, gdy jej uszu dobiegł basowy głos. Z przerażeniem uniosła głowę, ówcześnie lekko podskakując, znad ekranu, w duszy żegnając wszystko, co kocha; pracę, ogród, kwiaty, rześkie poranki i ckliwe noce. I tu zaskoczenie. Podał jej własny telefon. Domyślił się, co chce zrobić? Wolała myśleć, że nie. Zresztą, takie sprawiał wrażenie.
— Nie powinien pan wstawać bez asysty — odparła, tak spokojnie, jak tylko potrafiła. To z całą pewnością była prawdziwa informacja. Mógł zasłabnąć. Organizm nie regeneruje się w godzinę czy dwie. Na to potrzeba czasu, znacznie dłuższego, niż mogłoby mu się wydawać. Niemniej, by nie budzić podejrzeń, sięgnęła po telefon. Odruchowo go odblokowała, chwilę patrzyła na godzinę, by tłumacząco rzucić „no tak, już ósma”. Zwróciła przedmiot w dłonie mężczyzny. — Dziękuję. — Krótkie, nieco wymuszone. Gdyby w tym momencie ktoś podarował jej lampę Dżina, z pewnością potarłaby jej brzegi, życząc sobie, by ów pierwiastek męski zniknął. Ale takie magiczne katalizatory mocy istnieją tylko w bajkach czy baśniach czytanych dzieciom na dobranoc. W tym mieście nikt nie słuchał życzeń, nikt ich też nie spełniał. W ogóle mało w nim było radości i uciechy, co zdawał się podkreślać ponury wystrój szpitala.
— Zaprowadzę — powiedziała, wskazując dłonią drogę. Szła wolno, na tyle, by nie przeciążać ciała Utamary, którego imienia fakt faktem wciąż nie znała. Gdyby był to nieco inny pacjent, znowu poszłaby po wózek, ale jeśli nie posłuchał jej zaleceń wcześniej, to i teraz nie będzie. Szkoda czasu i energii.
 Drzwi do łazienki były nieopodal. Tam też pozostawiła go w samotności. Przecież nie będzie asystować w czynnościach fizjologicznych. Nim odeszła, poprosiła, by wrócił do sali po tym, gdy skończy. Naturalnie, musiała mu przecież podać leki. Tym razem naprawdę, bez ściemniania. Placebo było dobrym wyborem, może jakieś elektrolity i witaminy. Tych nie brakowało. Resztę, tych specjalistycznych, wolała trzymać na czarną godzinę. Półki i tak świeciły pustkami. Jeszcze chwila i skończą się zapasy, a ludzie zaczną umierać na grypę. Cholera.
 Dotarłszy do magazynu, wyjęła pęk kluczy, wcisnęła jeden z nich w otwór i przekręciła, znikając za drzwiami. Pokój pełen szafek i lodówek farmaceutycznych dawał spore pole popisu na to, co mu podać. Dłonią sięgnęła do tubek z różnej maści płynami. Kroplówka. Nie obędzie się bez niej. Następnie skierowała się po stojak, stojący wśród instalacji mu podobnych, i chwyciła prawą dłonią jeden z nich. Wystarczy. Wypchnęła go poza drzwi, w lewej wciąż trzymając folię z przeźroczystą, gęstą mazią. Później zaś przeszła do kolejnej szafki, zamkniętej na klucz. Ponownie, sięgnęła po klucze i otworzyła ją. Szkoda, że nikt nie pilnuje ułożenia leków. Ciężko coś znaleźć, a Sumire szukała jednego, konkretnego, wyciągając raz za razem kolejne pojemniczki z nazwami, które bynajmniej nie pasowały do jej planu.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Po paru minutach przewracania kolejnych buteleczek, z obijającą się od ścianek zawartością, w końcu odnalazła nazwę, której szukała. To powinno postawić go na nogi, a w połączeniu z kroplówką, cóż, być może już jutro wyjdzie. Nęciła ją jedynie myśl, że opatrunek może nie wystarczyć. Przy wzmożonym ruchu rana z całą pewnością się nie zasklepi, a wtedy będzie trzeba szyć. Tylko kto to zrobi? Pani Miura przechodziła ciężką grypę, najpewniej złapaną od pacjenta. Nie pojawi się na zawołanie, by to uczynić. Choć z nią nigdy nie wiadomo, poziomem pracoholizmu zrównywała z Sumire.
 Klęła na własne roztargnienie. Powinna była zamknąć drzwi, najlepiej na kilka spustów. Magazyn był nadzieją na lepsze jutro dla wielu pacjentów. Jeśli… Jeśli właśnie teraz postanowiłby uczynić coś niecnego, zapewne wyniósłby całą zawartość i opchnął na czarnym rynku za krocie. Co wtedy stałoby się z panią Yamadą, co z Keiko, która ma padaczkę, co z całą resztą ludzi, którzy najpewniej trafiliby do kostnicy, jeśli odebrać im farmakologię? Kurwa. Nie znalazł się tu przypadkowo. To nie było możliwe. Zamierzenie śledził jej kroki. Przerażał ją. Przerażał do tego stopnia, że z nerwów zbierało jej się na wymioty. Gdyby tylko bardziej się skupiła, gdyby potrafiła schować ten strach w odmęty własnego serca i umysłu, to wszystko wyglądałoby inaczej. Właśnie w tym momencie zwątpiła w swój profesjonalizm. To zwątpienie pchnęło ją w stronę, w którą nigdy by nie poszła. Zwykła trzymać nerwy na wodzy, tak samo, jak inne emocje.
— Proszę wyjść — wycedziła przez zaciśnięte zęby, łącząc wzrok z jego oczyma. Łańcuchy zostały poluzowane. Pierwszy raz od wielu lat. Naprężona żuchwa potęgowała wrażenie, jakoby była wychudzona. Wydawało się, że brakuje chwili, by pokruszyła szkliwo. Gdyby chodziło tylko o nią, w życiu nie zdecydowałaby się na tak „śmiały” krok i nie atakowała słownie kogoś, kto z kaprysu mógłby skręcić jej kark. Nigdy nie była bojowa. Nigdy się nie sprzeciwiała. I w końcu, nigdy nie krzyczała. Przyzwyczaiła się do przyjmowania ciosów i posłusznego przytakiwania okraszonego w miły ton. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli pokusiłaby się o bunt, nic by to nie zmieniło. A jeśli już, to na gorsze. Niemniej, w tym momencie nie ona była najważniejsza. Tylko pacjenci. Choć, należy zadać sobie pytanie; czy tak naprawdę kiedykolwiek dbała wpierw o swoje bezpieczeństwo?
 Nie protestowała, jeśli mowa o pomocy. Uznała to za dobry wstęp do tego, by się wycofać, by zabezpieczyć to miejsce od jego obecności. Wyszła tuż za nim, czekając, aż oddali się od magazynu. Gdy to uczynił, zamknęła drzwi, a następnie wyjęła klucz z pęku mu podobnych. Co dalej? Oparła się o ścianę, ściągając prawego buta. Palcem odciągnęła skarpetkę i wrzuciła tam ów przedmiot. Potem, analogicznie nasunęła ją ponownie i założyła obuwie. Strzeżonego bogowie strzegą. Jakoś tak to szło.
 W drodze powrotnej zajrzała do staruszki spod dziesiątki. Spała, to dobrze. Unosząca się rytmicznie klatka piersiowa potwierdzała, że wciąż jest wśród żywych. Miewała dni pełne snu, ale i takie, w których zapominając własnego imienia i przeszłości, szalała, nie pozwalając Sumire się nakarmić. Ba, nawet zdarzało jej się gryźć. Ciemnowłosa wciąż miała ślad na ręce po ostatnim piątku. Nie było to bolesne fizycznie, raczej psychicznie. Ciężko było bowiem, nawet po nastu latach stażu, obserwować jak ktoś staje się cieniem samego siebie.
 Niemniej, musiała wrócić do czwórki i dokończyć to, co zaczęła. Trzymana w prawej ręce kroplówka, a właściwie płyn w niej, ślizgała się między kościstymi palcami. Dlatego też, by otworzyć drzwi, wspomogła się biodrem. Pchnęła je zarówno nim, jak i ramieniem, torując sobie drogę do środka. Pierwsze kroki poczyniła ku małemu „stoliczkowi” znajdującego się przy końcu łóżka. Tam też odłożyła ciążące przedmioty i skierowała się do szafki, z której wcześniej wyjmowała dyfuzor z wodą. Tym razem, ze skrzyni skarbów wyłowiła kaniulę dożylną i gumowy wężyk. Tak samo, jak wcześniej, ułożyła je na stoliku.
— Nie może pan się przemieszać po szpitalu sam. Organizm jest przeciążony. Uznam, że wtargnięcie do magazynu było wynikiem szoku. Proszę tego więcej nie robić — starała się wypowiedzieć te słowa tak dyplomatycznie, jak to tylko możliwe, choć ucięła koniec wypowiedzi. Gdyby była odważniejsza, znalazłoby się tam „albo następnym razem wezwę policję”. Wciąż nie wiedziała, jakie ma zamiary. Wydawał się nieszkodliwy, ale jego czyny całkowicie temu zaprzeczały. Był skomplikowany. Akira, jeśli wpadał w złość, to wpadał i miał to wymalowane na twarzy. A on? Enigma. Powoli zaczęła nawet myśleć, że nie powinna tyle pracować, że nadinterpretuje poczynania mężczyzny i dopowiada zbyt wiele, a nawet, że wpada w pewien obłęd wywołany niechęcią do płci męskiej. Głos moralności krążył jak w eterze, powodując narastające wyrzuty sumienia.
— Rozumiem, że wbijamy w prawą? — rzuciła retorycznie, dostrzegając z daleka spuchnięte żyły. Dobrze, łatwy pacjent. Z tymi starszymi było trudniej, ich były wręcz niewidoczne. Złapała za krzesełko i przysunęła je do prawej strony. Chwytając za aparat do przetaczania płynów, wbiła go w otwór w kroplówce i ponownie odłożyła na półkę, tak samo zresztą, jak złotą obrączkę, po czym rękawiczki.
— Proszę zacisnąć dłoń i skierować ją wnętrzem do góry — poinstruowała, obejmując dłonią gazę nasączoną środkiem odkażającym. Przetarła nią po zgięciu i wzięła venflon. Był jałowy, na co wskazało leżące, rozerwane opakowanie. Bez ostrzeżenia wbiła go w żyłę. Utamara to duży chłopiec, poradzi sobie. Musi. Pod charakterystycznego „motylka” włożyła gazę, by następnie zabezpieczyć całość plastrem. I znów, gaza. Czemu? Bo przed podłączeniem go do kroplówki należy przepłukać otwór venflonu solą fizjologiczną, co zresztą uczyniła, wypłukując ze środka krew. Później wystarczyło podłączyć rurkę od zawieszonej na stojaku folii z płynem o nieznanej zawartości. Znaczy, znanej, ale tylko Sumire.
— Gotowe. Nie polecam wyciągać venflonu samodzielnie — podkreśliła, wstając z krzesła. Wydawało jej się, że jest zdolny do podjęcia takich kroków. Skrajnie nieodpowiedzialnych swoją drogą. — O dziewiątej kończy się moja zmiana, przekażę wszelkie dane następnemu dyżurowi. Potrzebuję tylko uzupełnić kartę o… — to mówiąc, sięgnęła do notesu, schowanego w kieszeni fartucha. — Imię, nazwisko i datę urodzenia. To powinno wystarczyć. Stałego miejsca zamieszkania pan nie posiada, prawda? — Podane przez, jak się okazało, Saemona dane skrzętnie zanotowała na papierze, dodając notkę o tym, że zachowuje się podejrzanie. Wyrzuciła rękawiczki do kosza. Nim wyszła, zabrała obrączkę i życzyła mu szybkiej rekonwalescencji.
 Będąc już poza salą, poczuła się znacznie lżejsza. Nie w kontekście wagi, ale zmartwień. Zbierało jej się na sen, a łóżko, czekające w domu, równało się wygodzie i potężnej dawce wypoczynku. Westchnęła ciężko, kierując się w stronę recepcji. Tam też odłożyła notes i identyfikator. W pokoju socjalnym zostawiła fartuch. Nie miała siły, by przebierać się w świeżą odzież. Została więc w tych samych, starych jeansach i przylegającej do ciała szarej koszulce na długi rękaw. Była rozciągnięta, nie szkodzi. Uwolnione z uścisku gumki włosy rozłożyły się niczym wachlarz, skapnęły na ramiona i obojczyki. Będąc na rezerwie energii, wyczerpana przygodą z Matsuno, złapała za torbę i wyszła ze szpitala.
 Szła wolno, ledwie robiąc następny krok. Osłabiony organizm poddawał się ruchom wiatru, ściągając ją to na lewo, to na prawo. Tkwiący w drodze wzrok nie dostrzegł przeszkody. Akira. Pijany jak zwykle. Dziś zaczął wcześniej? W sumie, czy istniała pora, w której nie pił, tłumacząc jednocześnie, że ma stresującą pracę? Nie, chyba nie.
— Gdzie żeś się szlajała? — wybełkotał na wstępie. — Pewnieu się kurwisz, co? Myślałaś, że jak wrócisz, nim wstanę, to się nie dowiem, że dorabiasz mi rogi?!
 Sumire uniosła głowę, choć oczy zatrzymała na jego torsie. Chciała przemilczeć raniące ją słowa. Nigdy by go nie zdradziła. Nawet, mimo lat upokorzeń, nie przeszło jej przez myśl, by tak zawieść jego zaufanie.
— Nie tutaj, proszę… — wydukała, robiąc parę kroków do przodu, bliżej jego sylwetki. Łzy napływały jej do oczu, rozmazując obraz. Szpital był jej ostoją, miejscem, w którym czuła się bezpieczna. Gdyby personel usłyszał to, co Akira tak chętnie wykrzykuje, pewnikiem stałaby się obiektem plotek i wytykań palcami. Nikt nie słuchałby tłumaczeń, z góry zostałaby nazwana łajzą. Chciała ponowić prośbę, zdążyła spojrzeć tylko w rozszalałe ze złości oczy męża, gdy poczuła piekący ból policzka. Jego dłoń po chwili odlepiła się od twarzy Sumi, pozostawiając na niej czerwony ślad. Odruchowo złapała to miejsce, zastygając w bezruchu. Kiedy robił to w domu, miała pewność, że nikt tego nie zobaczy. Tu, na ulicy, mógł się pojawić ktoś, kto poniesie nowiny w świat. Nie chciała tego. Bardzo nie chciała, by istniał świadek jej upodlenia.

z/t → https://klatwa-oguni.forumpolish.com/t36-ulica
Anonymous

Powrót do góry Go down

Sala #6
 Pewnego dnia popatrzyła na Akirę i pomyślała: ja cię k o c h a ł a m – w czasie przeszłym – i ogarnęło ją zdumienie, że mogła być tak głupia i naiwna. Zaczynała rozumieć, że to, co ich łączyło, zostało bezpowrotnie utracone. Żadnej nadziei. Jeżeli się kogoś kocha, można na różne sposoby tłumaczyć to, co robi, można również usprawiedliwiać i wybaczać w nadziei, że wróci osoba, której przysięgało się w towarzystwie bóstw. Niemniej, zawsze w końcu przychodzi moment, że coś pęka, pojawia się złość i żal, którego nigdy przedtem się nie było. Sumire to poczuła. Była to jedna z tych sytuacji, w których człowiek, mimo dojrzałości i jasno sprecyzowanych poglądów, nagle, pod wpływem chwili, stawia na szali całe swoje życie, by zrobić coś dla obcej osoby. Wiedziała, jakie decyzje podejmuje, kim jest i jaki jest dzień. Czyżby to był jakiś test? Jeśli tak, jego wynik mówił, że traci zdrowe zmysły, które są naprawdę cennym skarbem. Postanowiła je oszczędzać, jak kiedyś ludzie oszczędzali pieniądze. Odkładała na później, by mieć ich wystarczająco, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Naprawdę czuła się jak cukrowa wata: cukier i powietrze. Wystarczyłoby ścisnąć jej wątłe ciało, by zostawić małą, lepką, mdłą kulkę. Satō wolała, by wszystko było wyraźne, oczywiste albo żeby znalazł się zwierzchnik pragnień jej umysłu, wtedy łatwiej przyszłoby podejmować tak istotne wybory. Cholera. Uniwersum wyobraźni, które należało tylko do niej, było pozbawione kar za zachowanie i przymusu do ryzyka, właśnie rozpadało się na drobne odłamki. Chciała je podnieść, ale za każdym razem kończyła okaleczona tak dotkliwie, że rzeki, w tym świecie, przybierały kolory karmazynu, tycjanu i szafranu. I to właśnie ta świadomość, utracenia kontroli, ciągłego ryzykowania, przerażała ją najbardziej, zmuszając do robienia rzeczy, które w najlepszym przypadku zostałyby nazwane „irracjonalnymi” i „niemożliwymi do zrozumienia”. Czy tak właśnie o niej myślał? Jak o tonącym, który chwyta każdą gałąź, która zwisa znad nieboskłonu, w nadziei, że przeżyje? Mówią, że człowiek wraz z wiekiem staje się mądrzejszy. Z perspektywy czasu widzi błędy, wie, kiedy powinien zachować się inaczej i zrobić coś „lepiej”. Pytanie brzmi, czy jeżeli posiadłby tą wiedzę, wciąż by tu był.
 Pod wieloma względami przypominała swoją matkę, która oczekiwała, że znajdzie w Sumire uzasadnienie swojego życia i wyborów. Satō żyła więc na jej modłę, będąc wzorowym potomkiem, wcieleniem ideałów dziecka. Kłóciły się o to, ale tylko pod koniec. „Nie mam zamiaru być uzasadnieniem twojego istnienia” — powiedziała jej kiedyś. I był to ostatni raz, gdy jakkolwiek się jej sprzeciwiła. Ostatni raz, kiedy widziała ją żywą. Co za nonsens. Kto pamięta ból, który już minął? Zostaje po nim jedynie cień, i to nawet nie w świadomości, a w ciele. Ból tego typu odciska piętno, ale zbyt głęboko, by je dostrzec. No cóż, życie bywa niesprawiedliwe. Chce się zaprzeczyć i powiedzieć, że czas leczy rany. Skleja je, owszem, wypełnia martwą tkanką, potem brzydkim strupem, który z czasem odpada, ale zostawia blizny. Mniejsze lub większe.
 Skinęła głową i ruszyła przed siebie, mijając kolejne, rozchylone drzwi. W szpitalu było cicho, jak zawsze, tylko stukot jej butów odbijał się od ścian. Rytmiczny, ciągły, zdecydowany, podobny musztrze. Szła tak, jakby znała każdy zakamarek tego miejsca, jakby była jego nierozerwalną częścią. To całkiem możliwe, jeśli się zastanowić – pachniała sterylnością, charakterystycznymi perfumami przyrządzonymi ze środka odkażającego.
 Dźwięk ustał, dopiero gdy stanęli naprzeciw wejścia sali, zgodnie z numeracją, 6. Sumire pchnęła podwoje, które otworzyły się bez zbędnego oporu. Pomieszczenie było bliźniaczo podobne do tego, w którym Matsuno znalazł się ostatnim razem. Ten dzień wydawał się powtórką tamtego. Déjà vu. Może rzeczywiście utknęli w jakiejś pętli czasowej i, zgodnie z nią, mieli powtarzać te same reakcje, ruchy i czyny w kółko. I również, być może, ten czas mieli przeznaczyć na zastanowienie się nad tym wszystkim. Łatwo mówić, żeby robić to, co słuszne, i unikać tego, co naganne, ale w sytuacji podbramkowej człowiek uświadamia sobie, że nic nie jest czarne lub białe. Są jedynie odcienie szarości.
— Usiądź — powiedziała, ręką wskazując na łóżko. Gdy to uczynił, puściła trzymane dotąd drzwi i stanęła naprzeciw jego oczu, zakładając rękawiczki. Po chwili przyklęknęła i bez ostrzeżenia sięgnęła ręką materiału, który miał na sobie. Podwinęła odzież tak, by w żaden sposób nie przeszkadzała w obejrzeniu rany. To, co mógł poczuć podczas ów czynności, to ciepło oddechu Sumire, która ani na chwilę nie popatrzyła na jego twarz. Przypatrywała się skrawkowi skóry, jak gdyby było to obraz co najmniej Salvadora Dali. Zgoda, budujący się strup, podchodzący ropą nie należał do najpiękniejszych, ale kobieta zwykła nie rozpatrywać tego w taki sposób; robiła to, jak pielęgniarka, człowiek zaznajomiony z medycyną i szpetotą, jaką za sobą niesie. — Boli, gdy dotykam? — zapytała, przyciskając palcami nieco mocniej. Naturalnie, wciąż mógł go czuć, w końcu to nie byle draśnięcie, miała jednak na myśli to, czy jest nieznośny. Tkanka bliznowata, która formowała się pod skrzepem, nie miała własnego charakteru. Nie była też tym samym, co tkanka zdrowej skóry. Nie będzie nosić znamion choroby ani wieku, nie będzie na niej widoczna bladość czy opalenizna. Będzie jak ciężki pokrowiec; osłaniać i kryć to, co powinno zostać ukryte.
— Nie wygląda to dobrze, ale goi się. Pewnie zostanie blizna — powiedziała, wstając z klęczek. Grymas bólu przez ułamek sekundy zagościł na jej twarzy. Nie ciągnęła już nogą, to pewne, ale wciąż czuła epizodyczny ból przy ruchach kostki. — Kiedyś czytałam o tym, że w niektórych plemionach symbolizują siłę i dojrzałość. Więc nie ma nad czym ubolewać. — Nie chciała go pocieszyć, nie było ku temu powodów. Nie wyglądało na to, by pojawienie się szpecącego znamienia jakkolwiek go zmartwiło. Właściwie, wydawało jej się, że nic go nie martwi; ani to, co teraźniejsze, ani to, co przyszłe. Zupełnie jakby był duchem wolnym od tego, co ziemskie.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

 Nadzieja brała ją w ramiona; trzymała w objęciach, ocierała łzy, opatrywała rany. Mówiła: dziś, jutro, za tydzień będzie dobrze. A Sumire była na tyle naiwna, by w to wszystko wierzyć. Szczęście było luksusem, na który nie było jej stać. Cieszyła się więc, że się uśmiechnął. Nie musiała znać powodu tego nagłego zrywu. Po prostu się cieszyła. Chciała wierzyć, że swoim nieprzemyślanym słowami jest w stanie zapalić światło w jego oczach. Sprawić, by te całe kajdany, które założyło na jego ręce Oguni, wcale nie były tak ciasne i nie obdzierały nadgarstków z naskórka. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, marzyła, by zatrzymać czas i patrzeć na jego usta. To właśnie było trudem miejsca, w którym się znaleźli; ideały, marzenia, piękne oczekiwania. Jeszcze nie zdążyło się ich dobrze wyobrazić, a już leżały martwe, zasztyletowane przez rzeczywistość. Jej zaś była wyblakła, wymięta, zupełnie jak uniform, który miała na sobie, jak małżeństwo, w którym trwała. Sama już nie potrafiła określić, od kogo tak naprawdę chce uciec; od Akiry czy od Saemona.
 Zastygła. Matsuno kolejny raz wchodził w jej umysł, penetrował wnętrze i zaczytywał się w księgach prawd, których nie potrafiła wypowiedzieć na głos. Czuła się naga. Tak, jak gdyby pozbawiono ją skóry, mięśni i wszystkich innych tkanek, które ma ludzki organizm. Mógłby rozedrzeć jej odzienie, a wciąż nie czułaby się tak obnażona, jak teraz. Zaskakujące, że wystarczy odrobina czułości, by otworzyć najmosiężniejszy zamek duszy. Dotąd nie wierzyła, by istniał ktoś, kto posiada do niego klucz. Mimo wszystko, przez tę krótką chwilę, zapragnęła, by było to możliwe. Nosiła w sobie bowiem wroga; był straszny, bardziej niebezpieczny, niż wrogowie zewnętrzni. Krył się głęboko w jej głowie, ale nie oznaczało to, że mogła przed nim uciec. Nie mogła go nawet pokonać, bo jak mogłaby iść na wojnę samą ze sobą? Była jak spaniel, który nawet jak mu wesoło, mordę ma rozpaczliwie smutną, obojętną i pozbawioną wyrazu. Tak, jakby jej usta zapomniały, jak się uśmiechać.
 Przez chwilę wydawało jej się, że mężczyzna jest jedyną osobą na świecie, której nie chciała i nie mogła skłamać. Wzbudzał w niej emocje, o istnieniu których nie miała pojęcia. I gdyby mogła, wolałaby pozostać w tej niewiedzy. Odwróciła wzrok, by wreszcie, po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu lat powiedzieć to, co naprawdę myśli. Otworzyła usta gotowa zaprzeczyć, jednak równie szybko je zamknęła, zaciskając wargi tak mocno, jak gdyby od tego zależało jej życie. Nie była już nastolatką, by dawać sobie prawo do rozchwiania emocjonalnego. A jednak, trwała w zawieszeniu. Przerażona tym, że nie znika z jej życia i tym, że mógłby to zrobić. Była nadzwyczajną w świecie hipokrytką. To był jej obowiązek – zdradzać samą siebie.
— Tak, a o co innego miałoby być powodem? — odparła chłodno. Bo i co miałaby mu powiedzieć – „Nie, po prostu chciałam cię zobaczyć” czy inne, podobne wydmuszkom frazesy? To było niedorzeczne, nieodpowiedzialne, a przede wszystkim nierozsądne. Można sobie powtarzać, że relacje należy budować na szczerości, ale nawet to nie jest prawdą. W rzeczywistości chętnie ucieka się do machlerstw, jeśli w ten sposób można uniknąć bólu. Tak, skłamała, ale czasem fałsz nie był zły. W zasadzie on nigdy sam w sobie nie był ani zły, ani też dobry. Był jak ogień: mógł ogrzać tak samo, jak i spalić – wszystko zależało od tego, w jaki sposób się go użyje. Czy miała z tego powodu wyrzuty sumienia? Oczywiście, że tak. Obawiała się ciągnięcia za język. Oszustwo było czymś w rodzaju przebrania. Robiła to, bo obawiała się być zrozumiana; musiała robić rzeczy, które łamały jej serce, wygłaszać słowa, których nie chciała i robić to, czego nikt nie rozumiał.
 Odeszła od łóżka, kierując się w stronę zlewu. Nie mogła znieść jego oczu. Wrażenia, że wie o niej wszystko, a ona, cóż, zupełnie nic. Zdjęła rękawiczki i odkręciła kurek z zimną wodą. Modliła się, by lodowaty strumień przyniósł jej ulgę. W najlepszym przypadku – zmroził serce, ażeby stało się ono takie, jakie było nim „poznała” Saemona.
— Matsuno-san, opatrunek był zmieniany na własną rękę, prawda? — zapytała, wciąż mocząc dłonie. Potrzebowała chwili, by odzyskać pełnię równowagi albo chociaż jej połowę. Pytania retoryczne były gwarantem tego, że bezczynne tkwienie przy ceramicznej misie nie wyda mu się podejrzane. Cisza zawsze wydawała się niebezpieczniejsza niż hałas. — Pewnie stąd taki wygląd... Maść z antybiotykiem powinna załatwić sprawę, bo plastry są już na ten moment zbędne. Dobrze, jak rana pooddycha — wyjaśniła, wycierając ręce w papierowy ręcznik. Wylądował w koszu. Zupełnie jakby był synonimem jej odwagi. — Mam pół tubki, prywatnej. Przyniosę — dodała, stojąc już naprzeciw niego. Taki medykament kosztował grosze. Była jednak świadoma, że nie znalazł pracy, być może za bardzo skupiony nad planem ucieczki. Naiwnym, swoją drogą. Jednak to nie było głównym powodem, dla którego wysunęła ów propozycję. Chciała, by został w tym pomieszczeniu jak najdłużej. Zdawała sobie sprawę, że są to ostatnie minuty, w których będzie mogła przebywać w jego towarzystwie i jednocześnie nie musieć mówić, dlaczego tak bardzo tego pragnie.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Odkładała rozwiązanie problemu ich relacji na później, sądząc, że ma wystarczająco dużo czasu i inteligencji, by wymyśleć kolejny powód, dla którego miałby znaleźć się w szpitalu, albo chociaż w jej obecności. Naturalnie, „karta kontroli” w końcu przestanie być użyteczna, o ile już taka nie była. Niemniej, wciąż znajdowali się w Oguni, małej wiosce w prefekturze Kumamoto, z którego żadne z nich nie mogło wyjechać. Na pewno nadarzy się okazja, by na powrót poczuć jego zapach, dotyk i otulającą aurę bezpieczeństwa, którą wokół siebie roztaczał. Nie to martwiło Sumire. Martwił natomiast fakt, że wcale nie chciała, by były to jedynie „okazje”.
 Skinęła głową. „Miło”? Egoistyczne pobudki nie były miłe. Wychodząc z sali, zastanawiała się, czy zaproponowałaby to innemu pacjentowi. „Nie” – powiedziałaby. To za bardzo skraca dystans, daje mu poczucie, że jest kimś więcej, niż szary wizytator tego miejsca. Sumire dotychczas dbała o to, by poza sympatycznością, ascetyzmem i niestrudzenie oferowaną pomocą, budować również niewidzialne pole, odpychające wszystkich i wszystko. Nie potrafiła jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego nie odtrąciła i jego. Ani wtedy, w szpitalu, ani w sklepie, cmentarzu czy choćby, znów, tutaj. Zbiegi okoliczności się zdarzają. Teraz jednak nabierała przekonania, że tak naprawdę są dość rzadkie. Coś tym wszystkim steruje; gdzieś we wszechświecie albo poza nim, gdzie potężna machina cyka i kręci swoimi fantastycznymi trybikami. Łatwiej było myśleć o tym w ten sposób.
 Mdłe światło padało na stolik, znajdujący się w pokoju socjalnym. Usiadła przy nim. Wpierw spojrzała na zegar, który lada moment miał wybić koniec jej zmiany, skróconej zresztą, o czym nie wiedział Akira. Zazwyczaj dyżury trwają dwanaście godzin. Przy użyciu prostego, matematycznego równania, otrzymamy wynik brzmiący w następujący sposób: sześć godzin wolności. Wątpliwe, iż mąż kobiety zdecydowałby się, by kontrolować, czy znajduje się na miejscu pracy. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że swoją służbę wykonuje z najwyższym zaangażowaniem. Nawet jeśli pojawiłaby się jakakolwiek wątpliwość w tej kwestii, wciąż pozostawał aspekt „świadków”. Mężczyzna dbał o to, by miejscowi postrzegali jego osobę zgodnie z tym, jak ją wykreował. Nie ośmieliłby się wtargnąć do środka szpitala w stanie nietrzeźwości. Gra pozorów, tak to się nazywa. Rękoma zanurkowała w odmętach torebki. Znajdowało się tam wszystko, co kobiecy umysł mógł uznać za potrzebne: klucze, zapalniczka, gumka do włosów, butelka z wodą, portfel, apteczka patrolowa i szereg innych, mniej użytecznych, przedmiotów. W końcu jednak odnalazła to, czego szukała – małą, czerwoną tubkę z wielkim, pogrubionym napisem. Wyciągnęła ją i schowała do kieszeni uniformu. Nim wstała, przez minutę martwo wpatrywała się w obrączkę, ciążącą jej na palcu, klnąc w duszy na własną nieudolność.
 Wróciła do sali, od razu wręczając Matsuno maść, a wraz z nią – słowną, dokładną instrukcję jak jej używać. To nie tak, że wątpiła w jego intelekt czy umiejętność zajęcia się samym sobą. Nie. Najzwyczajniej w świecie wolała być pewna, że będzie korzystał z podarku w sposób właściwy i należyty.
 W odpowiedzi na jego słowa jedynie odwróciła głowę, zatrzymując oczy na tym, co działo się za oknem. Nie było tam nic ciekawego ani zaskakującego; niebo, ptaki, chmury. Widziała je całe życie, ale z jakiegoś powodu właśnie teraz wydały jej się niesamowicie intrygujące. Przełknęła głośno ślinę. Nawet najtrudniejsze kłamstwo nie była aż tak trudne, jak łatwa prawda. Ten strach powstrzymywał ją, kiedy powinna najmocniej przeć do przodu. Istniał tylko w jej głowie. Szansa na to, że Akira dowie się o tym wszystkim, była znikoma. Nie potrafiła określić, czy myśli, które owładnęły jej umysł, są bezzasadne, czy rzeczywiście, właśnie teraz, pochłania ją żądza zdrady. O ile zdradą można nazwać ciekawość drugiego człowieka. Nienawidziła się za to, że się boi, a wciąż pozwalała na to, by ją kontrolował. Była już zmęczona. Tak cholernie zmęczona tym, że ciągnie ją w dół. Czuła, jak cała jej dusza rozrywa się pod naporem rytmicznych impulsów. Yin i yang. Dobro i zło. Ciepło i zimno. Właśnie tak się czuła: pieprzony antonim i hektolitry niepewności. Wyglądała tak, jakby ktoś wrzucił do jej wnętrza rozpalone fajerwerki i czekał, aż zaczną kolejno wybuchać. Tą osobą musiał być Matsuno. Patrząc w jego oczy, tamtego dnia na cmentarzu, dostrzegła, że przez całe swoje „świadome” życie nie rozumiała ani siebie, ani swoich dążeń, przez długi czas uznając za bezpieczną przystań miejsce, które w rzeczywistości było zgubą. To była ostatnia szansa na przybicie do właściwego portu.
— Poczekaj… Poczekaj przed szpitalem — powiedziała cicho, ledwie wydobywając ów słowo ze swoich strun głosowych. Momentalnie poczuła ścisk w żołądku. Najdziwniejsze było jednak to, że nie kojarzył jej się ze strachem. Raczej z nadzieją. Pragnieniem, by opuszczając budynek szpitalny, zobaczyła jego sylwetkę. Nie odwróciła się ani na chwilę, nie spojrzała na niego. Gdy wyszedł, ugięła się pod naporem własnego sumienia, ledwie unikając upadku na posadzkę.
Anonymous

Powrót do góry Go down

Kiedys spotkałem Owsiaka na pogrzebie jakiejś sławnej osoby. Podochodze do niego i mowie czesc Owsiak ty skurwysynu. A on tylko Elo i odwraca głowe. Sprzedałem mu blache w potylicie i mowie sluchaj mnie bo ci nie dam kasy na ziarno dla kur. Jurek cos tupnał, cos mruknał ale mowi dobra słucham ciebie cierpliwie, co masz mi do powiedzenia. Czemu sprzedawales uran czeczenom? Jerzy Owsiak powiedział do mnie - ty kurwa gnoju i przykleił mi serduszko do czoła. Potem uciekł do lasu
Anonymous

Powrót do góry Go down

Powrót do góry Go down

Powrót do góry

- Similar topics

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach